niedziela, 18 listopada 2012

Dieta życia - dobre nawyki


Pisząc o diecie życia mam przed sobą książeczkę Mai Błaszczyszyn (ledwie sto stron) i konfrontuję jej treść z moimi obecnymi przyzwyczajeniami. Z niemałym zaskoczeniem wynajduję sporo szczegółów, nawyków żywieniowych, które wtedy (lata dziewięćdziesiąte ubiegłego tysiąclecia!) sobie przyswoiłam i do dziś stosuję. I tak zupełnie naturalnie "weszły mi w krew":
  • sól kamienna (lub morska) do gotowania i solenia. Zwykłą stosuję tylko do gotowania jaj na twardo
  • nieduża ilość / mały kawałek "czegokolwiek" od czasu do czasu, nie jest tragedią
  • picie wody przegotowanej z kranu zamiast wód mineralnych (jak się okazuje odważone minerały w postaci proszku dosypywane są do wody demineralizowanej!!) 
  • picie wody z cytryną słodzonej miodem (ograniczanie cukru rafinowanego na rzecz glukozy) na początek dnia
  • przyswajalne przez organizm witaminy i sole mineralne znajdują się w owocach i warzywach; te w tabletkach nie są mi potrzebne (w domu nie mam żadnych preparatów witaminowych), za to często kupuję / robię surówki z kapusty np. pekińskiej, marchewki i innych warzyw; jem kiszone ogórki, kwaszoną kapustę, często naprzemiennie z gotowanymi warzywami - tak podpowiada mi intuicja (apetyt) 
  • jedzenie owoców na czczo min. 20 minut przed posiłkiem lub trzy godziny po nim
  • codzienne spożywanie surówek, sałatek warzywnych i gotowanych warzyw 
  • urozmaicone jedzenie gwarantuje należyte odżywienie organizmu, a wyraźny apetyt na traktuję w kategorii intuicyjnego apelu o dostarczenie mu brakującego składnika
  • stosowanie cytryny zamiast octu do przyprawiania potraw
  • zupa (zwłaszcza gęsty krem) z gotowanych warzyw, z dodatkiem ziemniaków, oleju, przypraw i ew. śmietanki, albo duża porcja jarzyn, surówek z dodatkiem ziemniaków, makaronu lub ryżu jako dania na piątek - to smaczne i proste potrawy żywcem wzięte z diety życia; bez szemrania i z wielkim smakiem zjadane przez wszystkich domowników
Jak już wspomniałam, podobno jako dziecko byłam niejadkiem, ale nie takim, które nie chce jeść, tylko takim, które wielu rzeczy nie lubi. A może tylko przyjmowałam jedzenie w należytym dla mnie stężeniu i stanie? Pamiętam do dziś, jak nie lubiłam grubo smarowanego masłem chleba (tylko cienko), mocnej herbaty (tylko słabą), gotowanego mleka (jeśli już to mannę na mleku i kakao, dopiero w wieku ok. 9 lat polubiłam surowe), jajecznicy (tylko jajko na miękko lub żółtko utarte z cukrem i cytryną). Lubiłam jednak sporo owoców i warzyw. Zawsze jadłam, (wręcz potrzebowałam jeść) ziemniaki, domagałam się tylko chudego mięsa, za to uwielbiałam tłuste ryby (halibuta, flądrę, do tego dorsza oraz wędzoną makrelę). 
Kiedy tak wymieniam listę produktów, a mogłabym ciągnąć ją dalej, sama widzę, że wcale nie było ze mną tak źle. Ale zaczynając wymieniać byłam przekonana, że moje menu było żałośnie ubogie. Teraz wydaje mi się całkiem prawdopodobne, iż dziecko (niezepsute słodyczami i na siłę wpychanym jedzeniem) potrafi dobrać sobie zupełnie zdrowe menu, zawierające wszystkie potrzebne mu składniki odżywcze. Sądzę, że warto przynajmniej się nad tym zastanowić.

Pamiętam także z lektury książki "Dziecko - pielęgnowanie i wychowanie" (Benjamin, Spock; Michael B., Rothenberg) opis doświadczenia z niemowlętami: otrzymywały kilka jarzyn do wyboru, jadły to co wybrały tak długo jak chciały. Jedno z nich przez cztery dni z rzędu wyraźnie domagało się buraczków, a następnie "bez wyjaśnienia" przerzuciło się na coś innego, zdecydowanie  odmawiając dalszego wcinania buraków. Konkluzja była oczywista - widocznie potrzebowało jakiegoś składnika zawartego w burakach, a kiedy go uzupełniło, straciło na nie apetyt. 
Ten opis doświadczenia zapadł mi w pamięci, tym bardziej nie lekceważyłabym własnej intuicji i niewytłumaczalnego z pozoru apetytu na jakieś danie. I odwrotnie, wstrętu do czegoś - chwilowego lub stałego. Organizm wie czego mu potrzeba, a co mu szkodzi.
Pamiętam też swój nieprzeparty wstręt na sam zapach smażonej wątroby czy polewki, czymkolwiek to było, oraz "niewytłumaczalne" przyczyny nocnych reklamacji "bardzo zdrowej" zupy jarzynowej. Byłam zdziwiona, że zwracam... zupę, jaką byłam zmuszona zjeść na obiad!! I to po wielu godzinach, pomimo zjedzenia kolacji, rozliczyłam się ze wszystkich składników zupy, które były zupełnie niestrawione i (bo??!) w ogóle niepogryzione. 
Warto zauważyć, że zmuszane do jedzenia dziecko, najpierw stawia opór, jak długo się da; zmuszane dalej - zaczyna połykać wszystko jak leci, byle szybciej uwolnić się od stołu. Nie gryzie, nie przeżuwa, nie rozdrabnia, nie miesza jedzenia ze śliną, tylko połyka... więc nie trawi. Nie przyswaja. Nie odżywia ORGANIZMU. Tak to widzę.
Jako dorośli połykamy jedzenie z innych powodów, choć tkwią one w dzieciństwie (brak przyzwyczajenia do gryzienia i żucia, jako pierwszego i najważniejszego etapu trawienia). Wskutek tego pojawiają się: zgagi, niestrawność, otyłość, problemy z przewodem pokarmowym, w końcu choroby.

Znowu zabrnęłam... Miało być o dobrych nawykach. No to było.
Ale to nie koniec, oczywiście. Cierpliwości. A póki co, ćwiczmy intuicję i o(d)żywiajmyż się.

dieta życia, intuicyjna, intuicja, dobre nawyki, woda mineralna,  zmuszać, dr Spock, choroby przewodu pokarmowego, trawienie,  przyswajanie pokarmów, Maja Błaszczyszyn













Brak komentarzy:

Prześlij komentarz