poniedziałek, 23 grudnia 2013

Migawki z przedświątecznego frontu

Jak tam Wasze przedświąteczne poczynania? Dajecie radę? Nie? To ostatni moment żeby rozplanować co jest (naprawdę) do zrobienia i spisać listę zadań uwzględniającą:
  • porządki domowe i duchowe
  • zakup i strojenie choinki, jeśli jeszcze jej nie ma 
  • ostatnie zakupy, jeśli to konieczne
  • spakowanie prezentów
  • sensowny front robót w kuchni
  • czas na zajęcie się sobą
Zapisanie zadań i późniejsze skreślanie spraw załatwionych bardzo mi odpowiada, gdyż samo określenie na papierze tego, co powinno być zrobione jest już jakąś formą organizacji (człowiek się trzy razy zastanowi nim zapisze coś niekoniecznie-bezwzględnie-koniecznego, a jeśli już, to a nuż przyjdzie mu do głowy całkiem słuszny pomysł czy nie scedować któregoś z zadań na innego domownika), a następnie cały czas ma podgląd na stan zaawansowania robót (stosunek pozycji odhaczonych do nietkniętych).
Ja przygotowuję sobie taką listę w ten sposób, że wymieniam na niej wszystko co przyjdzie mi do głowy jako konieczne do zrobienia przed świętami, ale dodatkowo opatruję prawie każdą czynność datą (np. ND, PN, WT) oraz porą dnia, jeśli to ma (a ma) dla mnie znaczenie logistyczne (np. rano, do południa, po południu, wieczorem lub wręcz wpisuję godzinę). W ten sposób, w przedświątecznym amoku, udaje mi się ominąć wpadki np. zabierania się za ciasto na uszka z jednoczesnym(!!) przypomnieniem sobie, że znacznie wcześniej trzeba było namoczyć grzyby, ugotować je i zrobić farsz...

wtorek, 17 grudnia 2013

Uszka z grzybami lub kulebiaczki z kapustą




Tak jak obiecałam, przedstawiam drugi przepis na ciasto i farsz do zrobienia wigilijnych uszek - jest to wersja mojej świekry (pierwszy przepis na uszka robione hurtem podałam tutaj). I co kobitki, dotarło już do Was, że nigdy, ale to nigdy nie miałyście i nie będziecie miały teściowej, jeno świekrę? O niniejszym fakcie donosiłam w poprzednim wpisie (posiadanie teściowej to przywilej Waszych mężów).  Ja przyjęłam go z godnością i dość obojętnie: teściowa czy świekra - bez znaczenia; dla mnie to i tak, po prostu, Druga Mama.
Ale już przechodzę do rzeczy.

Przepis na ciasto na uszka lub kulebiaczki (o nich też dzisiaj będzie):
  • 90 dag mąki (pół na pół wrocławskiej i krupczatki)
  • 3 jaja
  • 3 żółtka
  • 6-9 łyżek kwaśnej śmietany
  • 1,5 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 30 dag margaryny lub masła
  • sól do smaku (ok. pół łyżeczki)
  • ewentualnie pół szklanki zimnej wody (dodawać po trochu w razie konieczności!)

niedziela, 8 grudnia 2013

Jesteś snechą, jątrwią, zełwą czy szurzyną?



Mama i tata, mamusia i tatuś, mamunia i tatulek itd. to znane wszystkim określenia rodziców. Jednakże wobec wszelkich urzędów i w bardziej oficjalnych okolicznościach ("Ojciec, prać??" "Matka! Jest tylko jedna!!" :-P ) stosowane są określenia: matka i ojciec. Jeśli masz rodzeństwo, to w zależności od płci będzie to siostra i/lub brat. Dla uproszczenia nie będę zapuszczać się w liczbę mnogą. Jeśli żyją Twoi dziadkowie, są to babcia i dziadek, a jeśli masz dzieci to są to córka i/lub syn. A jeśli któreś z nich ma już swoje dzieci, to masz wnuczkę i/lub wnuka. W ten oto sposób zarysowałam temat pokrewieństwa w rodzinie, ale poczekaj no, zaraz będzie się działo!
I proszę czytać mi tu dalej, bom się natrudziła, by wszystko jak najprościej wyjaśnić!! Liczę też na to, że zainspiruję Cię do zabawy (historycznej, językowej?) i zechcesz skorzystać z owoców mego trudu, by:
  • zaskoczyć wigilijnych czy świątecznych gości prosząc ich o to, by usiedli przy stole stosując się do specjalnie przygotowanych osobliwych wizytówek lub 
  • opisać prezenty pod choinkę, np: "Dla jątrwi i dziewierza od bratowej" lub "Dla świeści i paszenoga od swaka" i teraz niech sobie zgadują, kto jest kim dla kogo, a więc komu właściwie przypaść ma prezent?
  • wykorzystać staropolskie nazewnictwo krewnych i powinowatych np. podczas przyjęcia weselnego czy innej uroczystości rodzinnej
Zapewniam, że wszystkim szczęki opadną (koniecznie podłóż sianko pod obrus, jeśli nie w imię tradycji, to w imię amortyzacji!!), śmiechu będzie co niemiara, a przynajmniej nie będzie nudno. Idę (niemal) o zakład (nie zakładam się z zasady), że w tak niecodziennych okolicznościach (kto zacz??) nikt nawet nie dostrzeże drobnych, acz kłujących Twe ego niedociągnięć organizacyjnych, bądź kulinarnych, które normalnie mogłyby spaskudzić Ci nastrój, niezależnie od tego czy zaniedbałaś coś czy nie.

poniedziałek, 2 grudnia 2013

Co to było? Chiński gyros?



Taaak, no to pięknie! - podsumowałam sytuację tuż po wyjęciu z lodówki piersi kurczaka przeznaczonej na obiad tamtego dnia. Oto trafiła  mi się jedna z niewielu okazji, by ugotować obiad tylko dla siebie: co chcę i w dogodnym momencie. Oczywiście, zajęta ciekawszymi sprawami, przeciągałam przystąpienie do pichcenia w nieskończoność. Ale w końcu stało się - grelina, której nagłego pojawienia się, jak zwykle, w takich okolicznościach nie przewidziałam na czas - gdyby wchodziła drzwiami, zrobiłaby to z takim impetem, że aż tynk by poleciał, przyprawiając mnie o stan przedzawałowy, dopadła mnie znienacka, niepostrzeżenie i... nieproszona. Szczerząc kły i śliniąc się, w dodatku nacierała z coraz większą mocą.
Rzuciłam się w popłochu do kuchni z usilnym zamysłem, że wytrzymam (nie będę niczego podjadać) do czasu aż "raz-dwa" ugotuję to co sobie zaplanowałam: pierś kurczaka z warzywami na patelnię (pół paczki ostało się w zamrażalniku - upatrzyłam je sobie zawczasu) z ryżem i chińską przyprawą.
Strome schody, żeby nie powiedzieć przepaść, zaczęły się jednak natychmiast. Oto uświadomiłam sobie z niezwykłą jasnością i niemałą goryczą porażki, że zanim zawrze woda, a potem przez jakiś kwadrans ugotuje się torebka ryżu, będzie już (dla mnie) za późno, czyli sczeznę gotowa zjeść własne kapcie. Do tego, gdy przetrząsnęłam zasobnik z przyprawami, okazało się, że przyprawa do potraw chińskich (jakakolwiek!) wymeldowała się już jakiś czas temu, co przeoczyłam. O wyjściu do sklepu nie było już mowy. Grelina warczała groźnie. Zatem pozostała mi tylko opcja: czym chata bogata...

wtorek, 26 listopada 2013

Uszka do barszczu? Bezwzględnie tak!


Było o okach w rosole, czas więc na uszka do wigilijnego barszczu. Tak, wiem, że jeszcze prawie miesiąc do świąt, ale z drugiej strony czas biegnie tak szybko, a nie chcę przedstawiać ich w ostatniej chwili. Moje uszka z grzybami, choć nie są czymś skomplikowanym w wykonaniu, na stole wigilijnym biją rekordy popularności i jako pierwsze znikają nie czekając na niespodziewanego gościa, dla którego, tradycyjnie, dodatkowe nakrycie zawsze jest przygotowane. Uszka i kapusta z grzybami, to jak dotąd dwie, jedynie dwie potrawy postne, które udaje mi się przemycić na stół wigilijny (Wigilię i śniadanie Wielkanocne od lat obchodzimy u Teściów). Ba, zyskały nawet aprobatę Teściowej, która już przyzwyczaiła się do "nowoczesnego" kształtu moich uszek, a nawet ich smaku. Nie, żeby smakowały dziwnie, tylko inaczej niż Jej uszka - te klejone ręcznie w tradycyjnym kształcie, większe, zrobione z grubiej wałkowanego ciasta, inaczej nadziewane, za to także smażone na patelni, a nie gotowane w wodzie.
Dziś napiszę o swoich uszkach, ale tak na wszelki wypadek podam również przepis na te drugie, bo jedne i drugie nobilitowały zwykły barszcz do głównej potrawy wigilijnej, przynajmniej w moim odczuciu. Bez uszek do barszczu to nie Wigilia, to nie święta - zapytaj moich dzieci.

Uszka wigilijne (metoda hurtowa :-) )

Kształt moich uszek dość szybko został ustalony - z jednej strony z powodu olbrzymich ilości, jakie trzeba było co roku przygotować, z drugiej strony dzięki zdobytej formie do robienia malutkich, okrągłych pierożków, która ten proces niesłychanie usprawniła, jeśli nie umożliwiła. Bywały bowiem lata, gdy robiliśmy około 500 uszek za jednym podejściem. Było to zajęcie do wykonania w ciągu 2-3 godzin przy udziale zwykle dwóch osób. Oczywiście, samo zrobienie tak dużej ilości uszek to jedno, ale co dalej? Nieodzowną rolę odgrywała tu zamrażarka oraz kilka płaskich talerzy (tacek) mieszczących się w zamrażarce (o czym będzie za chwilę). Ostatnio jednak wystarcza już jakieś 150 sztuk - z tą ilością radzi sobie zamrażalnik lodówki (jako tako opróżniony).
Mówię o tym na wstępie, nim przejdę do przepisu i sposobu wykonania, ponieważ kwestia przechowania w należytym stanie tychże uszek jest bardzo istotna, wręcz kluczowa. Dzięki możliwości zamrożenia uszek, za ich wykonanie bierzemy się przynajmniej 3 dni przed Wigilią. To bardzo dogodne rozłożenie nakładu pracy przedświątecznej. Jeśli pracujesz i/lub przygotowujesz samodzielnie całą Wigilię, z pewnością zabraknie czasu na zrobienie i ukończenie wszystkiego.

czwartek, 21 listopada 2013

O Adonisie i bufonie

Wakacyjny pobyt w hotelu, w którym goszczą ludzie różnych nacji to dogodna okazja, by być wśród ludzi i jakby nie być, obserwować ich (od niechcenia) z nieco dalszej, niezobowiązującej  perspektywy, posłuchać obcej mowy i spróbować inaczej niż zwykle pojąć (odgadnąć) o czym mówią, myślą i jacy są. Pierwszą i najłatwiejszą sprawą, która rzuca się w oczy to ogólny wygląd - ubiór, typ urody, fryzura, postura, kolczyki, tatuaże, potem uwagę przyciąga mimika, śmiech, barwa głosu, mowa ciała, wyraz twarzy, wreszcie obraz, choćby cząstki duszy wyzierający ze spojrzenia.
Też tak masz? Widzisz kogoś po raz pierwszy w życiu, i choć do końca tego nie rozumiesz, z czego TO bierze się, a bierze się błyskawicznie i melduje, jeszcze nim rozum dokona oceny, że spotkana i przez moment zarejestrowana zmysłami osoba jest/nie jest w Twoim guście, budzi sympatię/odstręcza lub zabija ćwieka - nie wiesz co myśleć, prawdopodobnie w skutek odbierania  zaskakujących komunikatów i rutynowego, choć podświadomego wyciągania, sprzecznych w rezultacie, wniosków.
Właśnie takie zajęcie obserwacyjne (w skali mikro i ad hoc) oraz podjęcie, choćby próby zanalizowania swoich wrażeń na temat przelotnie napotkanych ludzi wybrałam sobie w czasie ostatniego pobytu na wakacjach (nie zabrałam gazet, tak?).
Opowiem dziś o dwóch takich obserwacjach - sama jestem ciekawa jak tamte odczucia i myśli ubiorę w słowa i czy wnioski z tych doświadczeń warte są jakiejkolwiek uwagi?

Drzemiący Adonis

Lubię patrzeć na urodziwych ludzi (płeć obojętna). Może drzemie we mnie jeszcze dawno zarzucona chętka na malowanie, a może to tylko instynktowna wrażliwość oka na piękno i harmonię, wspomnienie kontemplowanych kiedyś rzeźb i obrazów? Pewnie wszystko po trochu, nieważne.
Ujrzałam go na plaży, gdy zmierzał boso pod prysznic po kąpieli w morzu. Opalony na złocisty brąz, smukły, harmonijnie zbudowany, wysoki, przystojny młodzieniec. Możliwe, że nie do końca zachwyciłby Michała Anioła, który wolałby bardziej muskularnego modela, ale z pewnością zatrzymałby na nim wzrok. Zobaczyłam wszystko naraz: jego spokojną, zrelaksowaną twarz o regularnych rysach, kształtną głowę, duże ciemnobrązowe oczy, oprawione piękną linią brwi, subtelne kości policzkowe, prosty nieskazitelny nos, doskonałą linię ust i podbródka - jeśli nie Anioła, to zachwyciłby Botticellego!
Za nim szła szczupła (chudawa) dziewczyna o bladej cerze, zupełnie przeciętna, szara mysz, niestety.

piątek, 8 listopada 2013

Raport nie tylko o klamerkach



Wierzcie mi, chciałam zrobić to wcześniej, ale zwyczajnie nie zdążyłam. Planowałam przygotowanie pewnego podsumowania niniejszego bloga na okoliczność stutysięcznych odwiedzin, ale nim się spostrzegłam zrobiło się dwieście. Na ćwierć miliona też nie zdążyłam, ale teraz postarałam się uwinąć na trzystu tysięczne wejście i oto przedstawiam coś w rodzaju raportu.
Nie chce mi się mówić o statystykach, bo i po co to komu? Opowiem raczej jak prowadzenie bloga i poruszane przeze mnie tematy wpłynęły na mnie i co mi z tego przyszło. Jeśli przy okazji przyszło coś (dobrego) komuś z Was dzięki lekturze moich wpisów, cała przyjemność i satysfakcja leży po po mojej stronie, ale także nie o tym dziś będzie. A swoją drogą (po jednym z pochlebnych komentarzy) mam do Was pytanie: czy gdyby zapiski z tego bloga ukazały się w postaci książki, za którą trzeba byłoby zapłacić, to czy kupilibyście coś takiego??
Wielce w to powątpiewam, choć myśl o tym, by sensownie zarobkować na blogowaniu jest kuszącą mrzonką niejednego bloggera. Pomału przechodzę do sedna, bo o mrzonkach też dziś nie będzie.
Mam ochotę opowiedzieć o kilku wybranych postach, a raczej inspiracjach do ich powstania oraz ocenie ich użyteczności.


   1.
W jednym z pierwszych postów napisałam o klamerkach Pressa i obiecałam  zdać relację po upływie roku jak spisywały się one w tym czasie. W dużej części właśnie ta obietnica zainspirowała mnie do niniejszej, znacznie szerszej  relacji.
Ile z nich zostało? Było 50, uszkodziła się (pękła) jedna. Trzy klamerki testowo dyżurują non stop na balkonie - mróz nie mróz, słońce czy deszcz. Potwierdzam - tworzywo, z którego są wykonane jest odporne na wszelkie warunki atmosferyczne. To, że zachowało się ich 49 po ponad roku i żadna nie wypadła mi z balkonu (a nawet rzadko kiedy z ręki) zawdzięczam również jeszcze jednej właściwości tworzywa polipropylenowego. Zwykła klamerka (ze smętnych resztek z przeszłości) upuszczona na podłogę odbija się o podłoże i odskakuje kilkadziesiąt cm od punktu "zero", natomiast klamerka Pressa o niebo lepiej pochłania energię i "odchyla" się o... kilka cm. Nie muszę chyba tłumaczyć, jak istotne ma to znaczenie przy wieszaniu prania na balkonie: jeśli zwykła klamerka wypadnie z ręki to... przepadła na trawniku pod balkonem. Zatem z czystym sumieniem przyznaję 10 punktów klamerkom Pressa w mojej klasyfikacji CJK (przypominam 8 PLN za 50 sztuk).


sobota, 2 listopada 2013

Rosół z szybkowara



Rosół to, w gruncie rzeczy, smakowity wywar z ugotowanych warzyw, kości i mięsa drobiowego lub wołowego, odcedzony i doprawiony do smaku. Powinien być to klarowny i aromatyczny płyn koloru żółtawego i posiadać o(cz)ka tłuszczu. Kto nie wierzy niechaj:
  • ugotuje zwykłą wodę i spróbuje gorącej "zupki" (raczej fuj)
  • ugotuje wywar z mięsa z kością i spróbuje gorącej "zupki" (na pewno fuj, w dodatku okrutnie jałowe)
  • powyższy wywar posoli i spróbuje na gorąco (pod przymusem można skonsumować, acz niechętnie, bo bez smaku i dość nieapetycznie wygląda)
  • ww. wywar "doprawi" suszonymi warzywami, pogotuje parę minut, doda maggi do smaku i spróbuje gorącego "rosołu". I cóż my tu mamy? Ano, mamy coś w rodzaju rosołu. 
Bo najlepiej zastosować świeżą, ewentualnie mrożoną włoszczyznę.
Rosół posiada wręcz lecznicze właściwości. Nie przez przypadek podaje się go chorym czy osłabionym. Jesień i zima to okres niezbyt sprzyjającej aury, czas, w którym łatwiej załapać przeziębienie, kaszel, katar i gorączkę.
Tak, wiem, wiem - można pójść do apteki i kupić odpowiedni lek, środek, preparat, który złagodzi, zlikwiduje i może pomoże, a na pewno przeczyści... kieszeń. Najpierw jednak trzeba pokonać pewien ból głowy, który może pojawić się na widok pysznie zastawionych regałów aptecznych - co tu wybrać? Zapytać lekarza, farmaceuty lub weterynarza :-P
Tu wtrącę tylko, że ilość i nachalność reklam specyfików farmaceutycznych oraz dane statystyczne, z których wynika, że nasze społeczeństwo wręcz polubiło "samoleczenie" i hojną ręką wydaje sporą część swoich dochodów w aptekach, nęci mnie, by przyjrzeć się temu tematowi bliżej. Potrzebna byłaby mi jednak Wasza pomoc. Na czym miałaby polegać napiszę na końcu postu - będzie to zajęcie dla chętnych (wystarczy 10-15 minut, kartka i długopis).

niedziela, 27 października 2013

Wszędobylskie uszy



Wybierając się (dobrowolnie) na obczyznę planowałam wybyczyć się na leżaku przy basenie w otoczeniu egzotycznej roślinności przez calusieńkie dwa tygodnie, a jedyne co chciałam przeczytać to to, które miejsce mam w samolocie (czy aby przy oknie i czy nie wypadnie na skrzydle - please!). Z tego powodu nie zabrałam ze sobą żadnej prasy, ani książki, jeno duży notatnik i długopis - ot, gdyby wena mnie naszła i trza byłoby spisać czym mnie olśniła. Wytrzymałam długo, nareszcie przykładnie opaliłam przednią część ciała zamiast przeciwległej, którą to zawsze (jeśli pogoda dopisuje) osmalę nad swojskim Bałtykiem - wszystko dlatego, że tam leżę na brzuchu i czytam, i czytam. Tym razem nastawiłam się na odbiór bieżących bodźców, obserwacje i ewentualnie nasłuch. Jednak po upływie tygodnia, coś zaczęło mnie jakby uwierać, dokuczać, gnębić.

sobota, 12 października 2013

Schab duszony i ten sos!


Dotąd, gotując schab w całości zawsze nazywałam go pieczenią, ale teraz, zabierając się za napisanie postu o jego przyrządzeniu muszę uściślić, że jest to schab duszony. Cała potrawa, czyli kawał mięsa, który później kroję na plastry oraz smakowity sos (do pyz, kopytek, kaszy, klusek czy makaronu) powstaje w jednym płaskim garnku, bez certolenia się z patelnią, brytfanną, piekarnikiem i innymi naczyniami, które później trzeba byłoby umyć. Szybko, sprawnie i smacznie - tak ma być!
    Pozwólcie, że ów schab będę dalej nazywać sobie pieczenią, tak dla uproszczenia. A więc pieczeń jest opcją pomiędzy kotletami panierowanymi (urozmaicenie schabu), a gulaszem wołowym czy wieprzowym (z sosem, ale jednak inne mięso). Kiedyś uważałam, że pieczeń ze schabu jest nieekonomiczna - mięso po obsmażeniu i w trakcie duszenia wyraźnie się kurczy, czyli jest go jakby mniej. Ale! Ale kurczy się nie bez powodu - z mięsa, cebuli, wody i przypraw powstaje wspaniały sos, natomiast samo mięso robi się zwarte i wręcz należy pokroić je na cieniutkie plastry. Dlaczego? Jeśli z kilograma surowego schabu wykroisz 10 kotletów, to po ugotowaniu (uduszeniu) całego kawału mięsa, spokojnie ukroisz 10, a nawet więcej cienkich plastrów, z których każdy będzie odpowiednikiem kotleta. Skomplikowane? Chodzi mi o to, że jedna dziesiąta pieczeni nasyci Cię tak samo jak stugramowy kotlet schabowy. No i do tego zyskujesz wspaniały zawiesisty sos, który ewentualnie możesz zaciągnąć mąką i/lub zabielić. Zaciąganie i/lub zabielanie stosuję dość często - już kiedyś o tym pisałam: ile bym sosu nie zrobiła, zawsze okazuje się być go za mało (w sensie uporczywego nadmiaru amatorów).

czwartek, 3 października 2013

Favikona zdobyta!

 

 Gdyby ktoś poszukiwał informacji lub posiadał takowe na temat szablaków (wtajemniczeni wiedzą, że są to ważki najczęściej spotykane u nas późnym latem), to niechaj zajrzy na moją nową stronę, która to po kilku wpisach: jeden pod drugim - musiała przeistoczyć się w blog, a raczej w wirtualny notes z odrębnymi "kartkami".  Właśnie z powodu (praktycznej konieczności) założenia tegoż notatnika (bloga), przyszło mi do głowy, by opisać jak zdobyć favikonę - tę malutką ozdóbkę na zakładce, odróżniającą daną stronę od innych. Favikonę na tym blogu oraz na moim fotoblogu zrobiłam (ściągnęłam, ha!) już wiele miesięcy temu i teraz, przy okazji zakładania kolejnego miałam problem (pamięciowy) jak ja to zrobiłam.
Dlatego dzisiejszy wpis adresuję dla wszystkich blogowiczów (nie tylko z Bloggera), którzy chcieliby zamienić nudny znaczek swojej witryny na coś oryginalniejszego, bardziej osobistego czy związanego z tematem bloga/strony.
Zaznaczam, że w sprawach technicznych jestem cienka (będę bardziej techniczna dopiero w następnym wcieleniu  ;-P  ), ale może to i dobrze się składa. Dobrze dlatego, bo jako humanistka ze skłonnościami artystycznymi (bardziej) jestem w stanie zrozumiale się wysłowić (jak laik laikowi). A ponieważ cel osiągnęłam (favikony zdobyte), możliwe jest, że metodą łopatologii stosowanej (patrz niżej), także i Ty pojmiesz w czym rzecz i raz-dwa machniesz sobie własną ozdóbkę. A co, nie fajnie?
Ani myślę rozpisywać się o definicji, konstrukcji, przeznaczeniu favikon, promowaniu i pozycjonowaniu stron dzięki unikatowej favikonie - ma być i już. O tym wszystkim możesz poczytać sobie na innych stronach, nie będę się powtarzać, ani kopiować cudzych wypowiedzi. Chcę mieć favikonę, bo tak mi się podoba i to jest mój cel! Poniżej unaoczniam jedynie jak toto wygląda:


Widzisz te różnokolorowe znaczki, maleńkie obrazki? No, to właśnie o nie chodzi.


czwartek, 26 września 2013

Zupa szczawiowa - ach!



Zupa szczawiowa jest orzeźwiająca, kwaśna, zielona i pyszna, zwłaszcza z dodatkiem ziemniaków i jajka. Jeśli znasz i lubisz kwaśny smak zupy ogórkowej, a nie znasz szczawiowej, to polecam. Zupę tę można ugotować bardzo szybko wykorzystując... szczaw ze słoika.
I bardzo proszę, bez uwag w stylu: phi, kupny szczaw? Zgroza, toż to można go samemu nazbierać, umyć, ugotować i zmielić lub przetrzeć przez sito. Owszem, można, nikomu nie bronię - na łąkę lub do ogrodu droga wolna. Byle z daleka od ruchliwych dróg. Wybieramy delikatne, młode i niestwardniałe listki szczawiu zwyczajnego, polnego lub ogrodowego. Takie są najsmaczniejsze. Starsze i większe liście posiadają twarde i łykowate łodygi, które należy usunąć. Oczywiście, świeże liście szczawiu można także nabyć "na straganie w dzień targowy"...
Pamiętam, gdy jako małoletnie dziecię bawiłam na kolonii, któregoś dnia po śniadaniu zarządzono, że idziemy zbierać szczaw na zupę. Każda grupa otrzymała lniany wór, do którego mieliśmy zbierać zielone liście szczawiu. Nie mam pojęcia jak dotarliśmy na tę łąkę, ani czy ja rzeczywiście znajdowałam liście szczawiu (instrukcja była dość ogólna), w każdym razie pilnie wyszukiwałam wystających z ziemi (wszelkich) liści, jeszcze baczniej uważając, by nie wdepnąć w świeży krowi placek.
Zupa bardzo mi smakowała, a ponieważ nikt mnie nigdy nie zamęczał, ani nie przymuszał - to i szpinak lubię.

wtorek, 24 września 2013

Krokant Tort - dla wybrańców


Krokant Tort - chrupiący biszkopt z kremem budyniowym i karmelizowanymi migdałami

Jak już chyba wiecie, najbardziej lubię piec ciasta, które nadają się do spożycia po krótkim, acz niestety, niezbędnym czasie koniecznym do jako takiego przestygnięcia. Doprawdy, źle znoszę oczekiwanie dłuższe niż pół godziny (max  trzy kwadranse) - odnoszę wówczas nieodparte wrażenie, że kawa pleśnieje, ciasto czerstwieje, a talerzyk murszeje. Z tego powodu za specjał, o którym dzisiaj opowiem, biorę się rzadko. Za rzadko, powiadam Wam! Bo ciasto warte jest niejednego grzechu. Przygotowanie nie sprawia żadnych trudności, a jedynie odrobiny synchronizacji. Jak każdy wypiek potrzebuje trochę czasu na ostygnięcie, jednak można, a nawet trzeba ów czas racjonalnie wykorzystać przygotowując krem oraz pewien smakowity dodatek. Zapewniam jednak, że z chwilą nałożenia dwóch warstw na biszkopt, na których przygotowanie zmitrężymy ze 20-30 minut (a tyle i tak stygnie ciasto), jest ono gotowe do natychmiastowego pożarcia. To znaczy - konsumpcji :-D  .

poniedziałek, 16 września 2013

Wspomnienie



Mając świeże wrażenia z pobytu w Egipcie planowałam opowiedzieć więcej o wakacjach w tzw. egzotycznych krajach, o hotelach, jedzeniu, standardzie, targowaniu się itp. Ale ledwie wróciłam z Egiptu, w ciągu kilku dni, tamtejsza sytuacja zaostrzyła się na tyle, że biura podróży odwołały wyloty do tego kraju. Próbuję wyobrazić sobie pusty hotel, w którym gościłam tak niedawno - mnóstwo pokoi z klimatyzacją, wspaniała kuchnia i jej załoga - kucharze, kelnerzy, pokojowi, pracownicy porządkowi, recepcjoniści, właściciele sklepików mieszczących się na olbrzymim zagospodarowanym terenie, pustynnej oazie wybudowanej ludzką ręką. Bez ich codziennego wysiłku - podlewania roślinności i trawników, sprzątania pokoi, przygotowywania mnóstwa potraw i obsługi (głównie) zagranicznych gości - nie byłoby po co przyjeżdżać do kraju, którego znakomitą część stanowi pustynia. Pustynia to nie "dużo piasku", jaki znamy znad  Bałtyku (ach, daleko trzeba szukać takich plaż jak u nas), ale jakiś rodzaj wysuszonej ziemi (skamieniałego piasku?) wymieszanej z odłamkami skał, po której trudno się chodzi; często też skały lub wzniesienia - wszystko tak gorące, suche i martwe, że żaden gość nawet nie pomyślałby o pieszym spacerze poza obrębem hotelu, bo zresztą i dokąd? Nie spotkasz tam strumyka, zieleni, zwierząt, ani ludzi.

wtorek, 10 września 2013

Archimedesa ciasto z jabłkami

Ciasto Archimedesa - nareszcie wyszło... jabłko na wierzch :-) 

Przepadam za tym ciastem, choć ostatnio dość długo go nie piekłam. Ale wreszcie nadszedł odpowiedni czas - jabłka są tanie (lub za darmo) i jajka też :-). Bo urokiem tego ciasta, nadającym mu niepowtarzalny smak (i właściwości) są głównie jajka. Na ciasto na moją dużą blachę biorę ich 7, na dużą tortownicę (średnica 27 cm) wystarczy 5. Przepis zdobyłam kilka lat temu i ciasto - jak trzeba - wyszło mi tylko za pierwszym razem. Nie, żeby było nieudane! Pyszne było zawsze, tylko był problem z... jabłkami.
Otóż sztuka polega na tym, że jabłka układa się nie na cieście, lecz na blaszce przed wylaniem ciasta, a w trakcie pieczenia, jabłka jakimś cudem wypływają na wierzch. Teraz już wiem jak się to dzieje i dlaczego wcześniej mi się to nie udawało!
Przepis jest prościutki, przygotowanie również, więc już przechodzę do rzeczy, ale na końcu wyjaśnię na czym polega ten cud wynurzania się jabłek.


poniedziałek, 2 września 2013

Kombinacje z fasolką szparagową




No, proszę! Ledwo wrzesień się zaczął, a już możemy przestać gdybać o ociepleniu klimatu. Wiatr za oknem huczy, zimno jak diabli nawet w domu - czas więc uzupełniać energię na przetrwanie ciężkich czasów. Mizeria, surówka, lekkie jedzonko, jak upalnym latem przystało? Brr, odpada - organizm dopomina się o konkrety. No, to proponuję dziś trzy wersje misz masz z fasolką, którą uwielbiam, ale będzie ona stanowiła tylko składnik dań bardziej kalorycznych, w sam raz na aktualne warunki atmosferyczne. Mój żołądek jest chyba meteoropatą i zdecydowanie żąda dostosowania menu do temperatury oraz stanu zachmurzenia, o porze roku nie mówiąc. Aktualnie informuje mnie, że nadciąga zima, a więc będzie ciężko, czyli musi być bardziej suto. Poglądy mojego żołądka podzielają również pozostałe żołądki w moim domu :-).

Kombinacja 1

 Makaron z fasolką oraz boczkiem przesmażonym z cebulką


Makaron z fasolką oraz boczkiem przesmażonym z cebulką



wtorek, 20 sierpnia 2013

Komfort drugiej połowy. Życia




Słyszeliście? Najstarszy człowiek świata skończył niedawno 123 lata!
Podobno człowiek mógłby żyć i 130 lat. To ciągle teoria, ale być może, kiedyś będzie to osiągalne. Rozwój medycyny i innych nauk, dzięki którym możliwe będzie przedłużanie życia niemal w nieskończoność, w przyszłości  stanie się faktem powszechnym(??). Zapewne najpierw ZUS przejdzie do historii, a mimo to, wiek emerytalny zostanie podniesiony do minimum dziewięćdziesiątki  ;-P . Wówczas, choć nieszczęśliwe wypadki będą zdarzać się nadal, naturalna śmierć ze starości w wieku 80 lat może zostać zakwalifikowana jako... niedopatrzenie.
Ale spójrzmy na etapy życia człowieka: słodki szkrab, młody człowiek, człowiek w sile wieku, człowiek w średnim wieku (teoretycznie to właściwie to samo, ale od razu lepiej brzmi i jakby wydłuża okres wieku dojrzalłego), człowiek w wieku podeszłym, starzec.

sobota, 17 sierpnia 2013

Chłopski omlet dziecinnie prosty

Chłopski omlet dziecinnie prosty

Ziemniaki, do tego jajka sadzone i szybki obiad gotowy. Ale czy nie można by trochę pokombinować, urozmaicić to dość nudne danie? W dodatku, gdy tylko jeden czy dwa ziemniaki zostały od wczoraj... Jedna osoba się nie naje, to tym bardziej dla drugiej nie starczy.
Proponuję dziś danie obiadowe super proste, super szybkie i bardzo smaczne i niemal z niczego  ;-) . Można je przygotować na dużej patelni dla jednej lub dwóch osób. Ze względu na to, że wszystko dzieje się błyskawicznie proponuję wersję luksusową, czyli dla każdego po kolei, za to wedle upodobania :-).
Chodzi o coś w rodzaju omletu z samych jajek (czyli bez mąki i mleka, jak podawałam w wersji na słodko) z gotowanymi ziemniakami pokrojonymi na cienkie plasterki oraz dowolnymi dodatkami, jak np.: szczypiorek, papryka, boczek, cienka parówka lub kiełbasa, pieczarki, fasolka, pomidory, wędlina, żółty ser i... co tam jeszcze lubianego przyjdzie do głowy, a przede wszystkim jest w zasięgu ręki. Oto kolejny sposób na oczyszczenie lodówki z resztek i okazja do wyczarowania nietuzinkowego dania. Zwłaszcza dla osoby, której kulinarna edukacja stanęła na zaparzeniu herbaty ekspresowej i ewentualnie gotowaniu jajek na twardo. Chcę w ten sposób uświadomić, że owo danie jest tak proste, iż każdy jest w stanie je przyrządzić, także pod naszą nieobecność. Nawet ten, kto nie potrafi usmażyć sadzonych jajek, bo to też pewna sztuka :-) .


czwartek, 15 sierpnia 2013

Odkrywcze pomyłki




Ech, coś mnie chyba zamroczyło  (no bo to jeszcze nie skleroza, mam nadzieję), gdy po raz pierwszy po powrocie z wakacji zabrałam się za pieczenie ciasta. Prosty przepis, już go podawałam, nawet dziecko bez trudu zapamięta i zrobi. No więc robiłam je z pamięci. Wszystko poszło gładko i sprawnie: raz dwa zamieszałam składniki, wylałam na tortownicę i wstawiłam do odpowiednio rozgrzanego piekarnika. Nastawiłam minutnik, żeby nie przegapić krytycznego momentu (zauważyłam, że czas pieczenia ciast w moim nowym, elektrycznym piekarniku skrócił się o jakieś 30% w porównaniu do gazowego) i zajęłam się innymi sprawami. Zaglądałam do piekarnika (światełko mam, to widzę przez szybkę), patrzę - trochę słabo rośnie, więc ze 170 stopni podkręciłam na 180 i włączyłam dodatkowo termowentylator. Po chwili znów zaglądam - ciasto ładnie się wybrzusza i brązowieje (w końcu to murzynek był, więc musiał), po upływie dwudziestu kilku minut, tak na wszelki wypadek nakłułam ciasto patyczkiem. Wyciągam, badam - u góry upieczone, ale spód jeszcze nie (koniec patyczka wyraźnie wilgotny). No to jeszcze niech się piecze. Wyłączyłam piekarnik po jakichś 35 minutach, bo ciasto mocno już pachniało, a jakieś 5-7 minut przed końcem troszkę zmniejszyłam temperaturę, by czasem nie przypalić zamiast dopiec.
I właśnie wtedy zamroczenie (zmianozis sklerozis??) odpuściło!

wtorek, 13 sierpnia 2013

Nasze drogie śmieci




Na terenie hotelu, w którym niedawno bawiłam, znalazłam taki oto zestaw pojemników do segregowania śmieci. Hm, można by rzec - segregacja po egipsku: "antyczne" amfory w adekwatnych kolorach plus opis, by każdy gość mógł się ekologicznie spełnić. Myślę, że niniejszy zestaw to taki pic pod europejską publiczkę, bo zebrane śmieci pewnie i tak lądowały we wspólnym pojemniku. W końcu był to jeden jedyny, bądź jeden z dwóch tego typu zestawów na terenie całego hotelu. Ale nie zamierzam pokpiwać z egipskiego podejścia do tematu śmieci, które podobno są  wywożone na bezludną i bezkresną pustynię, czyli tuż nieopodal.
Zajrzyjmy na nasze własne, polskie statystyczne podwórko, na którym obok miejsc parkingowych stoją pojemniki służące do segregacji śmieci, których, zgodnie z ustawą, musi być całkiem sporo.
Jakiś czas temu otrzymałam stosowną ulotkę edukacyjną, która obecnie jest już nieco sfatygowana. Zatem dla uwiecznienia jej treści, posłużę się nią, by raz na zawsze(?) zapamiętać jak należy prowadzić selektywną zbiórkę odpadów.

niedziela, 11 sierpnia 2013

Słowo o komentowaniu


Poza rosnącą liczbą odwiedzin komentowanie postów jest (dość) istotną sprawą dla prowadzącego blog. Dzięki funkcji "skomentuj" czytelnicy mają możliwość wyrażenia swojej opinii pod konkretnym postem, co dla autora może stanowić cenną wskazówkę, inspirację, potwierdzić lub zaprzeczyć, że to, co opublikował było interesujące i przydatne. Krótko mówiąc, komentowanie jest formą kontaktu między czytelnikami a autorem bloga. Mała ilość odwiedzin i jeszcze mniejsza komentarzy może świadczyć o tym, że dany blog nie cieszy się popularnością, ani zainteresowaniem, bo: 1/ jest nieciekawy, albo niszowy lub 2/ owszem, zapowiada się, lecz powstał niedawno i nie zdobył jeszcze należytej rzeszy czytelników. 
W pierwszym przypadku, autor bloga mógłby spojrzeć bardziej krytycznie na swe dzieło i ocenić, czy jest w stanie zrobić coś, by blog był bardziej interesujący, a jeśli jego tematyka jest niszowa - czy dałoby się go trochę "otworzyć" (lub nie robić nic, pisząc blog dla siebie, tak jak to robię na moim fotoblogu, prowadzonym dla własnej przyjemności  :-) ). 

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Wakacje po mojej myśli




Właśnie wróciłam z Egiptu. Cała i zdrowa. Zemsty faraonów nie odnotowałam. Może miałam szczęście, trafiając tam gdzie trafiłam, a może pewna doza doświadczenia uchroniła mnie przed niechcianymi niespodziankami, które mogłyby spaskudzić nawet najlepiej zaplanowane wakacje.
Chętnie podzielę się swymi spostrzeżeniami i "sposobami" - być może kogoś to zainteresuje, zwłaszcza, że sezon wyjazdów do ciepłych krajów potrwa jeszcze 2-3 miesiące.
Nie będzie to ogólny poradnik dla wszystkich, raczej moje osobiste uwagi i doświadczenia zebrane z kilku tego typu wypraw. Wszak, gdy przychodzi co do czego, liczą się właśnie szczegóły.
Dziś napiszę o moim sposobie na wybór oferty last minute, czyli terminu, biura podróży i hotelu (wszak nie ma powodu, by przepłacać rezerwując wyjazd zimą. Lato ma to do siebie, że jest gorąco: topnieją więc lody i ceny  :-) ).
Jak dotąd, całkiem dobrze udawało mi się zdobyć ofertę w dobrej cenie w odpowiadającym mi terminie zaplanowanego urlopu (dobrze jednak, gdy w pracy istnieje możliwość przesunięcia terminu jego rozpoczęcia, by zgrać go z terminem wylotu. Elastyczność szefa jest zatem mile widziana).
Obecnie sporo ofert posiada w pakiecie wyżywienie "all inclusive" (wszystko w cenie. No, prawie wszystko) i jest to najkorzystniejsze rozwiązanie, zwłaszcza dla ducha, o czym później.
Wyżywienie HB, czyli śniadania i obiadokolacje jest wyjściem przyzwoitym, ale znacznie mniej komfortowym, chyba, że... cena oferty jest naprawdę korzystna i, co istotne - wiemy, że hotel położony jest nieopodal lub wręcz w jakiejś miejscowości, gdzie są tubylcy, a więc i sklepy, więc będzie można coś dokupić (zwłaszcza napoje) w ludzkich cenach. Jeśli hotel położony jest w całkiem sporej miejscowości (mnogość sklepów, restauracji), równie dobrym rozwiązaniem będą same śniadania. Wówczas stołujemy się w dowolnie wybranych restauracjach czy knajpkach, zmieniając je jak rękawiczki, w dogodnej dla siebie porze dnia/nocy (kilka lat temu byłam na tej zasadzie w kurorcie Złote Piaski i ta opcja sprawdziła się doskonale).

czwartek, 18 lipca 2013

Fasolkę szparagową przetrącić lekko


Fasolka szparagowa w wersji light :-)

Żółta fasolka szparagowa to warzywo strączkowe, które latem jadamy pasjami, a więc bardzo często, nawet kilka razy w tygodniu. Podana z młodymi ziemniakami, do tego "cokolwiek", np. jajka sadzone, cienkie parówki, kotlet schabowy lub smażona kiełbasa czy pierś kurczaka - ach, pychota! A kiedy jest naprawdę gorąco, z całego zestawu najchętniej wybieram samą fasolkę, jest taka delikatna i pyszna. Przy tym jest niskokaloryczna, więc można zjeść jej pełniutki talerz. Tylko ta bułka tarta z rozpuszczonym masełkiem lub Ramą, bez której przez długi czas nie mogło się obejść... I to w olbrzymich ilościach.
Niby każdy mówi, że się odchudza, albo przynajmniej, że "dużo nie je", ale gdy przychodzi do polania fasolki bułką tartą, to każdy udowadnia, że dostał jej za mało. Zaczyna się rozgrzebywanie stosu strączków na talerzu w celu wykazania golutkiej, niczym nieokraszonej fasolki, w wiadomym celu - trzeba dodać jeszcze tłuszczyku z bułką tartą. W zasadzie, za każdym razem, ile bym nie rozpuściła Ramy (jednak ją stosuję najczęściej, bo najlepiej się sprawdza i smakuje) i dodała bułki tartej (w odpowiedniej proporcji, żeby nie wyszła zbyt gęsta), to i tak zawsze się okazywało, że komuś "brakuje". No to trzeba było dorobić jej jeszcze. I tu drobna uwaga - mój obiad stygł, ślinianki już pracowały na najwyższych obrotach, zatem nie trzeba zgadywać o czym rozmyślałam przygotowując kolejną porcję bułki tartej (czy Pawłow opisał doświadczenie jak zachował się jego pies, gdy zabrano mu miskę sprzed nosa? Pewnie nie, bo pies go zeżarł, nim ten zdążył wyłączyć żarówkę  :-D ).

czwartek, 11 lipca 2013

Zadać bobu... z masełkiem

Ugotowany młodziutki bób najlepszy w wersji "light" - z odrobiną masła i soli

Są takie produkty lub potrawy, na które mam ochotę zaledwie raz, dwa razy w roku, ale ten raz czy dwa są dla mnie ważne i nie rezygnuję z okazji. Należy do nich bób. To trochę dziwne, prawda? Zwłaszcza, gdy natrafi się na informację, że bób był znany i uprawiany co najmniej od 10 tysięcy lat i aż do XVII wieku w Europie Środkowej był jednym z podstawowych pokarmów. Dopiero później stopniowo zastąpiły go fasola, kukurydza, no i ziemniaki. Zainteresowanych historią bobu odsyłam do bardzo ciekawego artykułu, natomiast chętnych do jego łatwego ugotowania i skosztowania zapraszam do dalszej lektury :-) .
Obecnie trwa sezon i bób, zwykle w półkilogramowych woreczkach można kupić niemal na każdym straganie czy w warzywniaku. Mimo, że ziarna bobu nadają się do mrożenia (można także kupić bób mrożony), z pewnością najsmaczniejszy jest ten młody i świeży.
Ja przygotowuję bób w wersji light, czyli podaję go z wiórkami masła do smaku. A gotowanie jest banalnie proste. Pamiętać trzeba jedynie o paru zasadach. A ponieważ danie serwuję tak rzadko, pozwolę sobie "upamiętnić" je tutaj (wiecie, że ja też zaglądam do swoich postów, by przypomnieć sobie niektóre przepisy lub porady? A z założenia blog miał służyć moim dzieciom, gdyby zechciały  kiedyś mnie przepytywać w przypływie zapału np. kulinarnego, nagabując mnie uporczywymi telefonami i wyrywając ze starczej drzemki  :-P ).

wtorek, 25 czerwca 2013

Francuska solówka w dwóch aktach


Paszteciki a'la pizza z ciasta francuskiego (nadzienie: cienka parówka, sos pomidorowy, żółty ser, przyprawy)

Były upały? Były. To i jeść się nie chciało. Ot, jakaś tam przekąska i dużo picia zupełnie wystarczyło.
Dwa dni tak przeleciały, ale trzeciego dnia po południu upał nagle ustał, niebo się zachmurzyło i poczułam nadciągający głód. Nie byłam na to przygotowana, nie zaplanowałam żadnego obiadu, licząc na to, że trochę winogron i truskawek oraz chłodna mizeria załatwią sprawę "konkretnych" posiłków do końca dnia. Akurat cały dzień byłam sama w domu - nie chciało mi się niczego gotować, choć planowałam upiec szybkie ciasto. Niestety, podstępna grelina zaatakowała mnie znienacka. Co to za nikczemne stworzenie pisałam już kiedyś. Wiedziałam zatem, że sytuacja wkrótce stanie się krytyczna. Nie dość, że opętała mnie ochota na coś konkretnego (i to zaraz), to na myśl o tym, że planowane ciasto będzie się piekło ze 40 minut, a potem jeszcze stygło przez co najmniej drugie tyle - normalnie mnie osłabiło!
Wyjęłam dwie (ostatnie) cienkie parówki z zamrażalnika planując zjeść je choćby z chlebem i musztardą. Na wszelki wypadek zajrzałam do lodówki w poszukiwaniu czegokolwiek i oto znalazłam rulonik gotowego ciasta francuskiego kupiony z przeznaczeniem na pizzę. No, no, a gdyby tak wykorzystać je i do obiadu i do podwieczorku? Grelina okazała się niezrównanym inspiratorem (mogę potwierdzić wyniki badań naukowców, z których wynika, że lekki głód [czy może raczej stan pomiędzy głodem a sytością] mobilizuje intelekt do efektywniejszego myślenia i lepszego zapamiętywania). Pomysł na szybki obiad i podwieczorek narodził się zatem naturalnie i błyskawicznie.

Z gotowego ciasta francuskiego w niespełna 25 minut wyczarowałam sycący obiad i pyszny podwieczorek dla 1 osoby :-)


piątek, 21 czerwca 2013

Mizernie z wodą? To może mizeria?


Mizeria z zielonych ogórków

Jak nawadniać się w czasie upałów? Picie samej wody jest dobre, wręcz konieczne (przecież mnóstwo uchodzi przez skórę), ale organizm nie potrafi jej zatrzymać zbyt długo i niemal wszystko wypoci. Dlatego, jak radził Wojciech Cejrowski przed wyprawą w gorącą i wilgotną dżunglę, do wody należy dodać cokolwiek (np. sok owocowy, cytrynę, oranżadę w proszku), by wymusić trawienie, a więc i zatrzymanie wody w organizmie na dłużej.
Co jeść, by zatrzymać/uzupełnić sole mineralne w organizmie? Doskonałym zestawem izotonicznym jest zjedzenie posolonego (do smaku) pomidora i popicie go dwiema szklankami wody.
Co zjeść, gdy nie chce się jeść w takie upały, ale coś przecież trzeba? Wszelkie soczyste owoce (ach, marzę o arbuzie), albo np. mizerię z zielonych ogórków.
Ja mizerię robię tak :

środa, 19 czerwca 2013

Pęczak na sypko byle szybko



Kto lubi gulasz ten lubi i kaszę. Bo gulasz pasuje z różnymi dodatkami: ziemniakami, kopytkami, pyzami drożdżowymi, kluskami kładzionymi, makaronem, a przede wszystkim z różnego rodzaju kaszami. Akurat ten dodatek spośród wszystkich wcześniej wymienionych jest najzdrowszy. Zwykle gdy gotuję gulasz wystarcza go na dwa dni i wtedy staram się, aby jeden obiad wypadł z kaszą. Jak już wcześniej wspomniałam, najbardziej lubimy pęczak i na przykładzie tej kaszy pokażę, jak należy gotować większość kasz na sypko, czyli tak, żeby ziarna się nie kleiły. Uważam, że to nic trudnego. Mnie, nie chwaląc się, zawsze się udaje.
Najpierw należy odmierzyć odpowiednią ilość kaszy. Pełna szklanka suchej kaszy to dokładnie dwie porcje, więc np. dla czterech osób trzeba odmierzyć dwie szklanki. Odmierzoną kaszę wsypuję do garnka lub miski, w której będzie płukana (wszystkie kasze, poza manną i kuskusem, należy umyć). Ziarna zalewa się zimną wodą, co najmniej kilka cm ponad ich poziom, miesza kilka razy łyżką (ręką), a po chwili, gdy ziarna opadną na dno, odlewa się wodę. Ja zwykle płuczę kaszę 2-3 razy. Należy zwrócić uwagę na ewentualną obecność drobnych kamyczków, czy czarnych ziarenek i te odrzucić. Mówię o tym tak na wszelki wypadek, choć nigdy na nic takiego nie natrafiłam.

niedziela, 16 czerwca 2013

Na zmywak przyjmę!




Służba się rozbisurmaniła i w świat rozeszła, trudno - takie czasy... Ale kogoś do pomocy mieć muszę!
Dałam więc anons, że do zmywania naczyń przyjmę na stały kontrakt. Tak zdecydowałam przeliczywszy z kalkulatorem w ręku, ile to czasu zabiera mi codzienne zmywanie. Wyszło na to, że moja doba trwa nie 24, lecz zaledwie 23 godziny (plus minus kilka minut), a wiadomo - czas to pieniądz. Postanowiłam zatem... kupić czas. Ledwie wieść rozesłałam, a już zaczęły sypać się kuszące oferty, szczegółowe CV, często poparte referencjami. Nic, tylko wybierać, przebierać i... się zdecydować. Starających się o  stanowisko było co najmniej kilkanaście. No nie dziwię się, w końcu praca regularna (co najmniej kilka razy w tygodniu, ale dzień czy dwa wolnego gwarantuję), tzw. wikt i opierunek zapewniam, uciążliwa nie jestem (wystarczy pozmywać raz na dwa dni), zatem kto by nie chciał dla mnie popracować? Tym razem to ja znalazłam się na pozycji pracodawcy i, choć to całkiem przyjemne, na mnie też spoczęła odpowiedzialność, by wybrać najlepszą kandydaturę, na jaką mnie tylko stać, ale też należycie odpowiadającą moim wymaganiom - ma pracować sprawnie i wydajnie, szybko i nie urządzać żadnych fochów, nawet jeśli miałaby się brać za zmywanie w środku nocy. Moją uwagę zwróciła jedna kandydatka. Wiedziałam, że pochodzi z tzw. dobrej rodziny i prawdopodobnie można jej zaufać. Chciałam też żeby była szczupła, w końcu kuchnia niewielka nawet dla mnie samej, więc we dwie musimy się przecież jakoś bezkolizyjnie pomieścić (przecież nie każę jej gotować!). Zaprosiłam więc pannę B. na rozmowę kwalifikacyjną. Pytam, jak ma na imię.

piątek, 14 czerwca 2013

Gadżety "Losowe posty"

Dzisiejszy post zainteresuje (być może) tylko bloggerów, którzy pragną uatrakcyjnić i zmodyfikować swój blog. Jak widzicie, ja też do nich należę i ciągle szukam, zmieniam i poprawiam wygląd bloga (czy na lepsze?). Będę wdzięczna za wszelkie uwagi (jakie funkcje się sprawdzają, co się podoba, a co denerwuje, co dodać lub przywrócić?), w końcu robię to dla Was, Kochani Czytacze  :-)
Ostatnio zainstalowałam gadżet, który nazwałam "Loterią postów". Bardzo zależało mi na czymś takim, ponieważ postów przybywa, czytelników również i chciałabym, aby istniała łatwa możliwość znalezienia czegoś nowego (a właściwie starego, tylko zapomnianego). Spis treści w postaci tytułów byłby, jak sądzę, mało pomocny i niestrawny. Z kolei gadżet "Popularne posty"dostępny w Bloggerze pokazuje (promuje) te najczęściej wyświetlane. Zatem możliwość pokazania tytułu, początku treści posta oraz miniaturki zdjęcia w systemie losowania bardzo mi odpowiada. Dość podobnym (także losującym, choć nie zawsze), ale jednak wg mnie, nieco słabszym gadżetem, są miniaturki i tytuły wcześniejszych postów umieszczone na końcu każdego posta (LinkWithin). Aktualnie korzystam z obu i bardzo mi to odpowiada (Wam też?).
Dlatego, tak na wszelki wypadek, omówię obydwa, bo każdy z nich jest bardzo przydatny, ponieważ zachęca czytelników do wyświetlenia kolejnego posta oraz umożliwia / ułatwia znalezienie czegoś ciekawego czy poszukiwanego.

Zatem przystępuję do omówienia gadżetu "Losowy Post"


środa, 12 czerwca 2013

Krupnik po mojemu



Dziś proponuję krupnik w ramach obiadu jednodaniowego. Nie mam czasu (ni ochoty) pichcić obiadków dwudaniowych, dlatego zupy gotuję dość rzadko. Od czasu do czasu nabieram jednak apetytu na treściwą zupę, do której zaliczam m.in. krupnik. Być może znawcy tematu zarzucą mi nadużycie tej nazwy dla zupy, którą gotuję raz dwa, ale zaryzykuję, w końcu to krupnik po mojemu :-).
Wg definicji krupnik to "zupa na wywarze jarzynowym lub mięsnym, z ziemniakami, zasypana kaszą (krupami). Zwykle dodaje się do niej grzyby suszone. Można ją jeść także z kawałkami mięsa".
Z kolei kasza to "jadalne nasiona zbóż, często w postaci lekko rozdrobnionej (lecz nie tak bardzo jak mąka) lub tylko pozbawionej twardej łuski. Dzięki wysokiej zawartości skrobi posiadają wysoką wartość odżywczą". No i właśnie o tę wartość kaszy, smak oraz urozmaicenie chodzi.
Najbardziej lubię (oprócz kaszy manny) kaszę pęczak, dlatego wykorzystuję ją głównie jako dodatek do gulaszu (zamiast ziemniaków, makaronu czy klusek), ale i do krupniku dorzucę. Swego czasu dużo naczytałam się o istotnych wartościach odżywczych i składnikach mineralnych, których źródłem są zapominane kasze i postanowiłam częściej je stosować w przygotowywaniu posiłków.

niedziela, 9 czerwca 2013

Sałatka siermiężna

Sałatka siermiężna

Tradycyjna sałatka warzywna na bazie włoszczyzny z ziemniakami jest dość pracochłonna i wymaga wielu składników, dlatego robię ją od święta, czyli bardzo rzadko. Ale sałatki wszyscy lubimy, stąd skłaniam się ku takim, które przygotowuje się znacznie szybciej i bezstresowo, np. sałatkę fasolową. Dziś dla odmiany napiszę o sałatce na bazie ziemniaków, którą z powodu krojenia składników w większą kostkę ochrzciłam nazwą "siermiężna". Pomysł na nią wziął się po degustacji pozostałości po składkowej imprezce mojej nastoletniej córki, którą to wyżebrałam od niej, gdy już się wyspała i zaczęła pałaszować ze smakiem. Przyznaję, że początkowo zupełnie zignorowałam zawartość pudełka wstawionego późną nocą do lodówki - pokrojone ziemniaki, szczypiorek i ogórki kiszone plus majonez. Phi - co to za sałatka i to w dodatku tak grubo pokrojona??! Moje zainteresowanie znacznie wzrosło, gdy następnego dnia zaspane około południa dziecię zebrało się z pościeli i sprintem pobiegło do lodówki z niepokojem pytając, czy nikt nie zjadł jej sałatki?
Pewnie, że nikt nawet jej nie tknął, a ten kto ją widział - popatrzył na toto z politowaniem i odłożył na miejsce.
Sytuacja zaogniła się, gdy wyżej wspomniane dziecię, zaczęło łapczywie wcinać nikczemną zawartość pudełka, bezwiednie mrucząc z zadowolenia. Jeśli krew z mojej krwi popadło w błogostan pałaszując coś, co niemal siłą wydarło z imprezy, to chyba powinnam się zainteresować, prawda?
No to się zainteresowałam. Zbliżyłam się z widelcem i nieco ryzykując, sięgnęłam po kęs owej sałatki.

czwartek, 6 czerwca 2013

Rety, zaraz tu będą!



Gwałtu, rety, olaboga! Niespodziewani goście niemal u bram już stoją (a przynajmniej chybko zmierzają) i lada chwila w drzwi zakołaczą, a trzeba ich podjąć godnie, z należną atencją i szykiem. Przecież zaanonsowali się przez umyślnego (20 minut temu. SMS-em lub krótkim telefonem - "Ha, jesteśmy w pobliżu, to przy okazji wpadniemy!"). Wszystko OK., jeśli jest akurat wtorek lub czwartek, gdyż wszyscy krewni, powinowaci i zaprzyjaźnieni znajomi (godni przekroczyć próg naszego domostwa) wiedzą, że w godzinach od 17 do 19 państwo (czyli my) podejmują gości herbatką, kruchymi ciasteczkami, a czasami i domową nalewką.
W tych dniach służba od rana krząta się wymiatając kurze, froteruje podłogi, wyjmuje srebra rodowe, pięknie zastawia stół, zakłada wykrochmalone fartuszki i czepki, układa świeże kwiaty w wazonach i przeciera zastawę z najcieńszej porcelany wyjętą z kredensu. Wszystko po to, by nasze domostwo budziło zachwyt odwiedzających, a wieści o uroczych herbatkach, doskonałych ciasteczkach i nalewkach okraszonych smakowitymi ploteczkami oraz zajmującymi dysputami, rozchodziły się szeroko w towarzyskim światku.
W takie dni pindrzymy się od rana biorąc rozkoszną kąpiel w pianie, przymierzając suknie, wybierając broszkę lub naszyjnik, upinając włosy. Nacieramy się miksturami i wonnościami, wybielamy dłonie, polerujemy paznokcie, podmalowujemy oko, podkreślamy koral ust i, jeśli trzeba, pudrujemy nosek. Godzina szesnasta - jesteśmy gotowe, pełne ekscytacji i wręcz już nie możemy doczekać się gości. Wreszcie będzie się działo coś ciekawego - liczymy na milą pogawędkę o haftach, taftach i nowinkach o znajomych, łakniemy wieści o najmodniejszych fryzurach i tapiurach, a może i emocjonującą partyjkę wista lub chińczyka. Czas się dłuży, została jeszcze godzina oczekiwania, która mija nam jednak na krótkiej drzemce, skontrolowaniu poczynań kucharki, bądź/i besztaniu służby za pajęczynę w rogu pokoju, niewypucowane kieliszki, słowem - nieróbstwo i rozlazłość. Przypominam jednak, że taki scenariusz obowiązuje w dni przyjęć, ale nie dziś!

poniedziałek, 3 czerwca 2013

Mikrofalówka - jak nagrzewa?


Jest się czego bać?

Szukałam, szukałam i nic specjalnego na temat szczegółów nagrzewania mikrofalowego żywności nie znalazłam. Trochę mnie to dziwi (ale może nie umiem właściwie przeszukiwać internetu?), że nie ma schematu obrazującego proces obróbki cieplnej w kuchence mikrofalowej. Obróbki cieplnej, nie gotowania, nie można mylić pojęć. Skoro podgrzewamy coś dzięki mikrofalom, a nie w wodzie, to chyba zgodzicie się, że są to różne procesy, których wyniki są podobne, jednak nie takie same. Zatem muszę przedstawić własne wyobrażenie (oparte na opisach) rozkładu temperatur w gotowanym produkcie.

Zacznę od gotowania tradycyjnego. Na czym właściwie ono polega?
Gotowanie odbywa się w środowisku wrzącej wody. Podczas tego procesu białka zawarte w potrawie ścinają się, skrobia zaś rozkleja się, co powoduje, że składniki te stają się przyswajalne przez układ pokarmowy człowieka. Stosunkowo niska temperatura tego procesu, nieprzekraczająca stu kilkunastu stopni Celsjusza, sprawia iż w potrawie nie powstają szkodliwe dla zdrowia produkty rozkładu składników pokarmowych.
Przebieg procesu gotowania ma duży wpływ na przemieszczanie się składników pokarmowych w potrawie.
Gotowanie w niewielkiej ilości wody, poprzez wrzucenie produktu do wrzącej wody, umożliwia zatrzymanie składników pokarmowych w gotowanym produkcie.

piątek, 31 maja 2013

Sos na zasmażce dla każdego


Gotowanie sosu na zasmażce

Sos na zasmażce zawiera mąkę, która, nie rozumiem czemu, budzi sporo kontrowersji. OK., mąka to jedna z tych białych śmierci, bez których moje życie byłoby strasznie jałowe (no bo jak - ciacho bez mąki i cukru? To niby z czego miałoby być, żeby nadal było ciachem??). Na usprawiedliwienie mam tyle, że mąki do zagęszczenia użyję niewiele, za to sos będzie konkretny. Nie wodnisty i spływający ze wszystkiego na dno talerza lub wsiąkający w np. pyzy drożdżowe czy ziemniaki puree, czyniąc z nich niezbyt apetyczną papkę.
Właściwie o przygotowywaniu sosu już pisałam tutaj, tyle, że nie było zdjęć. Niedawno udało mi się sfotografować cały proces gotowania sosu pomidorowego, zdjęcia przedstawiają wszystkie etapy po kolei, więc ograniczę się tylko do kilku słów komentarza  (zdjęcia czytamy od lewej do prawej z małymi zawijasami :-). Zaznaczam, że inne sosy na zasmażce robi się bardzo podobnie.

Opis zdjęć dotyczących przygotowania sosu na zasmażce (tu: pomidorowego):



wtorek, 28 maja 2013

Mikrofalówka - demon w kuchni


Jest się czego bać?

Powiedzmy sobie otwarcie: życie to śmiertelna choroba, której finał w pewnym stopniu możemy odsunąć w czasie, a przynajmniej w to wierzyć unikając, w miarę możliwości, niekorzystnych (szkodliwych, trujących, zabójczych) czynników, o których działaniu wiemy i jesteśmy przekonani. Tylko czy jest to możliwe?? Ja osobiście w to wątpię, żyję tu i teraz, w takiej, a nie innej rzeczywistości mając nieco(?!) ograniczone możliwości wyboru. Zanieczyszczenie powietrza, wysoko przetworzona żywność pełna chemicznych konserwantów, promieniowania, skażenia, zażywanie kombinacji leków to pierwsze z brzegu czynniki szkodliwe dla życia i zdrowia. A każdy z Was z pewnością dorzuci coś jeszcze.
Do grona tychże negatywnych czynników wielu zalicza korzystanie z kuchenki mikrofalowej. Zagorzałych przeciwników tych urządzeń uprasza się o natychmiastowe pozbycie się telefonów komórkowych (wykorzystują promieniowanie elektromagnetyczne w zakresie fal mikrofalowych!), suszarek do włosów, telewizorów, komputerów, a najlepiej wszelkiej elektroniki oraz pożegnanie się z używkami, gdyż wszystko to (i jeszcze duuużo więcej) jest bardzo niezdrowe. Ponadto doradzam ewakuację na koniec świata (gdzież on?), by zminimalizować wpływ promieniowań stacji bazowych telefonii komórkowej i móc oddychać powietrzem wolnym od wszelkich zanieczyszczeń oraz spożywać płody ziemi nie tknięte chemią. Oczywiście, ewakuacja powinna odbyć się z poszanowaniem ekologii - najlepiej na piechotę (ewentualnie zaprzęgiem), no bo wiadomo: samochód emituje szkodliwe spaliny, a przecież nie chcemy nikomu, a zwłaszcza sobie zaszkodzić, prawda?
Co to, to nie? Ano właśnie! Zatem sami godzicie się na kompromis, tak jak i ja! Prawda jest taka, że gdzie się człowiek nie obróci, to coś go podtruwa, nie mówiąc o tym, że człek, tak sam z siebie, lubi igrać z przysłowiowym ogniem (wie, że czegoś nie powinien robić, ale lubi, więc zawsze znajdzie jakieś wytłumaczenie).

niedziela, 26 maja 2013

Kurczak z warzywami - szybko i po chińsku


Kurczak z warzywami po chińsku

Bardzo polubiłam kuchnię chińską, zwłaszcza jej aromatyczne przyprawy. Dobrych parę lat temu trafiłam na skromną, ale sympatyczną knajpkę z pyszną i niedrogą kuchnią orientalną (polecam), prowadzoną przez Wietnamczyków. Uwielbiam od czasu do czasu chodzić tam na obiad (plus "obowiązkowy" deser w postaci ananasów w cieście polanych syropem anyżowym i posypanych wiórkami kokosowymi. Ach!). Dopiero wtedy poznałam smaki, aromaty i pikantność kuchni orientalnej, która i tak jest przystosowana dla podniebienia Europejczyków (delikatniejsza). Czasem sama próbowałam coś upichcić w stylu chińskiej kuchni, ale działając na wyczucie, bez znajomości tamtejszych przypraw, ich właściwości i zastosowania, za każdym razem wychodził mi inny smak, albo danie wypadało wręcz mdło. Smakować smakowało, ale przygotowując tego typu jedzenie nigdy nie miałam pewności czy właściwie dobrałam wszystkie składniki oraz przyprawy - w należytej ilości i proporcji. Jeszcze wcześniej stosowałam Fix do potraw chińskich (Knorr), ale jest tam tylko niewielka ilość suszonych warzyw i grzybów, czyli wychodził ryż z kurczakiem o smaku chińskim. Zaznaczam, że fix jest OK, ale dla mnie było to za mało (zwłaszcza smaku i warzyw).
Aż pewnego dnia...

Kurczaka (indyka, schab, tofu) z warzywami po chińsku doskonale przyprawionego można łatwo wyczarować w niedługim czasie 

niedziela, 19 maja 2013

Murzynek ekspresowy z przecierem jabłkowym




Wiosna w pełni, kwiaty jabłoni dawno już zapylone, tylko patrzeć jak zaczną dojrzewać jabłka i znów nadejdzie klęska urodzaju. Z zeszłorocznych zapraw zostało mi jeszcze parę(!) słoików musu jabłkowego, chwytam się więc wszelkich sposobów, by wykorzystać ten smaczny i niedrogi przetwór (we własnym wykonaniu, oczywiście!). Z pewnych powodów, które wyjaśnię za czas jakiś, nie mam możliwości ku temu, by piec bardziej wyrafinowane ciasta. Żyć jednak trzeba, a kawa bez ciacha to dzień stracony, chwilowo jest więc stała okazja do sięgania po przepisy na ciasta jednogarnkowe, czyli takie, w których wszystko co potrzebne wrzucam do jednej miski, mieszam i wylewam do formy. Sztandarowym i najchętniej pieczonym obecnie przeze mnie ciastem jest "transformers". Co mam, to dodaję do ciasta bazy - raz mak, raz wiórki kokosowe, to znów dżem i kakao, albo rozdrobnione orzechy i bakalie itd., co tylko przyjdzie mi do głowy. I tak za każdym razem ciasto inaczej smakuje, więc urozmaicenie jest jak się patrzy.
Tym razem jednak upiekłam murzynek z dodatkiem przecieru jabłkowego i daję słowo - był boski! Smakował jak murzynek, nie jak jabłecznik i do tego spokojnie nadawałby się do przełożenia jakimś kremem (kawowy, czekoladowy?) i "poszedłby" jako tort na imprezę. Będę o tym pamiętać przy następnej okazji, ale tymczasem opowiem o zwykłym murzynku posypanym cukrem pudrem, czyli wersji sauté.
Padł w trzy dni, to znaczy dzisiaj, ale też dopiero dziś natchnęło mnie, by go uwiecznić dla potomnych. Stąd zdjęcie (którego mogłoby nie być, bo każdy chyba wie jak wygląda ciasto murzynek) przedstawia nader skromną resztkę onegoż wypieku, który do ostatniego okruszka zachował świeżość i sprężystość, o bajecznym smaku nie wspominając.

środa, 15 maja 2013

O naczyniach do mikrofalówki



W ciągu ostatnich kilkunastu lat kuchenki mikrofalowe rozgościły się w wielu domach na dobre i stały się niemal nieodzownym wyposażeniem kuchni. Uważam, że słusznie, ponieważ mają wiele zalet, bo m.in. umożliwiają:

  • rozmrażanie żywności (mięso, owoce, warzywa, pieczywo, półprodukty)
  • podgrzewanie gotowych potraw
  • gotowanie dań mięsnych, warzywnych, a nawet owocowych przy lepszym zachowaniu walorów smakowych i wartości odżywczych
  • skrócenie czasu przygotowywania posiłków

Ja korzystam z kuchenki mikrofalowej na co dzień w różnych celach: podgrzewam mleko do czekolady na gorąco lub do kakao (już zapomniałam co to jest kipienie i przypalanie mleka!), rozmrażam mięso czy kiełbasę (gdy zapomnę lub nie mogę wyjąć zawczasu z zamrażalnika), podgrzewam porcje obiadu (każdy może jeść ciepły obiad, niezależnie o której godzinie wróci do domu), wcześniej przygotowane smażone pieczarki (np. do kotletów schabowych), gotuję filet rybny (np. do galartu), gotuję mrożone warzywa na sałatkę (wystarczy dodać 2 łyżki wody, które wyparują w czasie gotowania; nic więc nie odlewam), mogę przygotować hamburgera czy hot doga (ale parówkę gotuję w wodzie!), a nieraz bywało, że i szaszłyki lub boczek piekłam na ruszcie itd.

piątek, 10 maja 2013

Pięknie dziękuję


Wielkie podziękowanie

W chwili zakończenia konkursu, czyli dziś późnym wieczorem, będę raczej zajęta innymi sprawami, dlatego zawczasu przygotowałam dla wszystkich, którzy oddali swój głos na ten blog (a może ktoś jeszcze zechce zagłosować do godziny 23:00), Wieeelkie Podziękowanie.
Ten kwiatek jest dla Was, Kochani  :-) .  Bardzo Wam wszystkim dziękuję. Tym, którzy oddali głos na mój blog oraz tym, którzy polubili go na FB (na chwilę obecną - już 15 osób).
Nieważny wynik, ważne było (jest) Wasze działanie. Przynajmniej mam poczucie, że przegrywam z klasą :-).

Dodatkowo wzięłam udział w konkursie pt. Co może być inspiracją do pisania bloga?


Wypad nad morze - lista




Już dawno nie miałam ku temu sposobności, ale jutro właśnie się nadarza - trzydniowy wypad nad morze. Bałtyckie, zaznaczam, bo to nie bez znaczenia. I to akurat w maju, w okolicach zimnych ogrodników. Czy się to sprawdzi, zobaczymy, niemniej zabezpieczyć się przed chłodem, porywistym wiatrem, wilgocią, ale i ostrym słońcem - po prostu trzeba.
Wypad jest krótki, można by rzec delegacyjny - nie ma możliwości przełożenia terminu, wydłużenia pobytu: wyjazd w sobotę rano, powrót w poniedziałek wieczorem.
Ale wyjazd, to wyjazd - spanie w innym miejscu, w nie do końca znanych warunkach (będzie ogrzewanie czy nie?). No i jakąś odzież trzeba zabrać ze sobą, by móc przejść się po plaży, choćby nawet była sztormowa pogoda. Coś też trzeba mieć na przebranie, gdyby przyszła ochota przejść się do miasteczka na gofra z bitą śmietaną (obowiązkowy punkt programu).
Zatem co zabrać ze sobą na niby krótki wyjazd, ale jednak trzydniowy pobyt poza domem?
Już wiele lat temu spisałam sobie listę pt. "Wypad nad morze. 3-4 dni pobytu". Sięgnęłam po nią właśnie, czytam i pewnie się wg niej spakuję. Oczywiście, jedziemy samochodem.

Lista "Wypad nad morze (3-4 dni)":

środa, 8 maja 2013

Proszę o głos!


Którego tu wybrać?

Czuję się nieswojo załatwiając własne sprawy, bo to jednak krępujące. Ale czasem trzeba się przemóc, zwłaszcza, że czas nagli ! Bez Twojego wsparcia się nie obędzie! Sprawa ma się tak:
Zgłosiłam swój blog do konkursu na Blog Miesiąca. W związku z tym po prawej stronie mojego blogu umieściłam banerek z kwiatkami, w który trzeba kliknąć, by przejść do strony, a tam anonimowo zagłosować.
Mój blog konkuruje z 22 innymi blogami o różnej tematyce. W chwili obecnej otrzymał 27 głosów.
Bardzo dziękuję za dotychczasowe poparcie, ale... proszę o większe. Rywalizacja jest spora (prowadzący w rankingu blog zdobył już ponad sto głosów, a mój zajmuje obecnie siódme miejsce (niedawno był na szóstym).
Czemu jest tak słabo, zastanawiam się. Z jednej strony bardzo wzrosła klikalność, otrzymuję również sygnały o Waszej sympatii dla bloga "Inspirująca codzienność", zarówno w komentarzach, jak i w e-mailach, przybywa osób, które polubiły Fanpage bloga. Bardzo mnie to cieszy i dodaje skrzydeł. Zatem co?
To chyba  jednak ja nawaliłam nie trąbiąc należycie i zawczasu o konkursie i o tym, jak można na niego zagłosować. I że liczę na Twój głos.
Może jednak uda mi się zachęcić Cię do wzięcia udziału w głosowaniu, które kończy się  10 maja (piątek) o godzinie 23:00.


poniedziałek, 6 maja 2013

Karkówka z grilla


Karkówka z grilla. Grillowanie w plenerze

Było cudnie. Ostatnia sobota i niedziela, dni bardzo pogodne i ciepłe, pozwoliły mi wreszcie ruszyć do mojej letniej posiadłości z całym ekwipunkiem. Zatem ogłaszam, że sezon grillowy został otwarty!
W moim lesie niemal wszystko się zazieleniło, pachniało lub śpiewało, w każdym razie obudziło się do życia na swój sposób. Wybrałam się na długi spacer po okolicy, by odwiedzić miejsca, na których znalazłam rośliny, obiekty moich ubiegłorocznych polowań z aparatem fotograficznym. Zrobiłam mnóstwo nowych zdjęć (przedstawiam je tutaj).
Ale teraz podam przepis na marynatę do mięsa, które później będzie grillowane. Proporcja jest przewidziana na ok. 0,8-1 kg mięsa. Ja w ten sposób marynuję karkówkę (wieprzową lub wołową). Marynatę przygotowuję wieczorem, w przeddzień grillowania, nacieram nią płaty mięsa (które można lekko rozbić tłuczkiem) i wkładam do szczelnie zamykanego pojemnika, a następnie odstawiam do lodówki na całą noc.
Kiedy wszystko, co jest potrzebne na wypad do lasu (moja lista "Na grilla") jest przygotowane, wyjmuję pudełko z mięsem z lodówki, pakuję do kosza i jedziemy. Gdy nadejdzie pora na grillowanie, gotowe i należycie przyprawione mięso wystarczy rozłożyć na ruszcie i opiekać przez około 10 do 15 minut. Najlepiej w pierwszej fazie grillowania, mięso po 2-3 minutach obrócić, by opiekło się (ścięło) z obu stron, tak jak to się robi na patelni. Przy grillowaniu bardzo ważny jest dobry żar, dlatego węgla nie należy żałować. W przypadku (naszego) grilla przenośnego najlepiej sprawdza się węgiel drzewny. Jeden do dwóch worków węgla wystarczą na cały sezon.

Karkówka z grilla

Oto przepis na pyszną marynatę do mięsa na grilla:


czwartek, 2 maja 2013

Dietetyczny jabłecznik


Jabłecznik dietetyczny
Wiecie jak to jest z jabłecznikiem i sernikiem, prawda? Najlepsze są dopiero następnego dnia, i jeszcze następnego i jeszcze nastę... jak coś zostanie! To dlatego, że masa serowa czy jabłkowa musi dobrze się oziębić i odpowiednio opaść, ustać i okrzepnąć i przegryźć. Przedwcześnie napoczęty sernik lub jabłecznik wcale nie zachwyci smakiem, ani konsystencją. Kto nie wierzy, niech przeprowadzi doświadczenie (ja jestem już po :-D ). Zatem czym okrasić popołudniową kawkę pierwszego dnia, zwłaszcza, gdy czując zapach świeżo upieczonego jabłecznika, nie wiedzieć czemu, nabieramy podejrzeń (graniczących z pewnością), że żywi nie doczekamy następnego ranka? Najprostszą odpowiedzią jest: upiecz inne ciasto.
Jest jednak pewien sposób na złapanie obu srok za ogon. Pieczemy jabłecznik, który nadaje się do bezpośredniego spożycia, a skoro będzie go cała blacha, to zdąży do jutra się przegryźć, skoro musi.
Można by powiedzieć, że jest to jabłecznik oszczędny, zwłaszcza w kwestii nakładu pracy i ilości składników, z jabłkami włącznie. W ostatnim czasie dwukrotnie piekłam to ciasto, tak nam smakowało. A to drugie było znacznie lepsze od pierwszego, ponieważ... Ale wszystko po kolei.
Zacznę od podania składników na ciasto ucierane z jabłkiem i przecierem lub innymi owocami (proporcje na dużą blachę):

wtorek, 30 kwietnia 2013

Złoty Pąk - łańcuszek obiecujących blogów




Zacznę nietypowo. Przeczesałam internet w poszukiwaniu źródła nominacji Liebster Award - skąd się to wzięło? Nie dowiedziałam się właściwie niczego. Google wyrzuciło od ręki 761 wyników (w 17 setnych sekundy) i na 76. stronie podało komunikat: "Aby pokazać najbardziej trafne wyniki, pominęliśmy kilka pozycji bardzo podobnych do 761 już wyświetlonych. Jeśli chcesz, możesz powtórzyć wyszukiwanie z uwzględnieniem pominiętych wyników". Nie, nie chciałam - wszystkie wyniki spośród czterech milionów trzystu dziewięćdziesięciu tysięcy wyglądają mniej więcej tak: "Nominacja do Liebster Award jest otrzymywana od innego bloggera ..." 
Tak więc i mój blog otrzymał nominację, co przyjęłam z przyjemnością i pewną dozą niepewności, czy podołam zadaniu (jakie pytania? kogo nominować? aż tyle?). Przejrzałam zatem kilkanaście blogów - "przodków", by zobaczyć jakie ścieżki doprowadziły do mojego bloga i, w ogóle, co ja powinnam zrobić z tym miłym "fantem".
Odniosłam wrażenie, że wygląd Nagrody zmieniał się niemal za każdym przejściem, uznałam zatem, że i ja powinnam przygotować nagrodę dla nominowanych przeze mnie blogów.

poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Blog na Facebooku. Czy odwrotnie?

Blog "Inspirująca codzienność" od 27 kwietnia 2013 r. ma stronę na Facebooku :-)

Czy Facebook to bóg? Niektórym tak się zdaje i uzależniają się od niego ponad miarę, tracąc kontakt z rzeczywistością. Niedawno usłyszałam taką historyjkę z życia wziętą: nastoletnia córka znajomego niemal każdą godzinę wolnego czasu spędzała przed komputerem, aktywnie udzielając się na Facebooku. Była bardzo popularna, miała mnóstwo znajomych (ok. 600 osób), którzy ją, oczywiście, "lubili". Opowiadam to swoimi słowami, jako laik, gdyż akurat mnie platformy typu "Nasza klasa" czy Facebook nie wydały się na tyle wciągające, by się od nich uzależnić (np. konto na NK założyłam kilka lat temu i po tygodniu... zlikwidowałam). Co nie znaczy, że kwestia uzależnienia jest mi obca (kilka lat na scrabble online - wiele godzin dziennie. Wyleczyło mnie... prowadzenie tego bloga). Niedawno córka kolegi miała urodziny. Przyszło do niej troje przyjaciół, by złożyć jej życzenia i w tym kameralnym towarzystwie miło spędziła dwie godzinki (choć kto wie, może jej się dłużyło bez FB?). Kiedy znajomi się rozeszli, wieczorem ojciec zapytał córkę, kto złożył jej życzenia. No, oprócz rodziny - te dwie koleżanki i kolega, odpowiedziała.

sobota, 27 kwietnia 2013

Gulasz z szybkowara


Gulasz wołowy z pyzami drożdżowymi

Mięso na gulasz przygotowuję zawsze sama. Najbardziej lubię gulasz z mięsa wołowego - jest ciemniejszy i bardziej aromatyczny (choć czasem przyrządzam go także z szynki wieprzowej). Wybieram je dlatego, ponieważ poza gulaszem, bitkami, zrazami zawijanymi, farszem do naleśników lub pierogów, a także sosu bolońskiego, właściwie nic innego nie przyrządzam z wołowiny, które jest mięsem bardzo wartościowym. O, przepraszam, pyszna jest jeszcze grillowana karkówka (mam przepis na świetną marynatę!).
Na gulasz zawsze kupuję kawał mięsa dobrej jakości (np. z udźca). To nie szkodzi, że jest droższe - mnie się opłaca, bo nie ma rzęchów i niemal nic z niego nie odrzucam. Po prostu obmywam pod bieżąca wodą, odcinam z powierzchni ewentualne błony i kroję na grubsze plastry, a plastry w kostkę (ok. 2 na 2-3 cm).  Zwykle część (ok. 60 dag) przeznaczam na gulasz, który robię od razu, resztę pakuję do woreczka foliowego i zamrażam (będzie na następną okazję).
Gulasz od zawsze gotuję w szybkowarze, bo dzięki niemu mięso będzie należycie miękkie już po 18 minutach (szynka wieprzowa) lub 25 minutach (wołowina). Potem wystarczy oziębić szybkowar, by ciśnienie uszło z wnętrza (to właśnie dzięki większemu ciśnieniu, wewnątrz szybkowara wytwarza się temperatura wyższa niż 100 stopni Celsjusza i dlatego proces gotowania jest znacząco krótszy). Tym sposobem obiad ze smakowitym gulaszem w roli głównej, mogę przygotować w ok. 60-70 minut. A co podać do gulaszu? Ziemniaki, makaron (np. świderki), kluski kładzione, kaszę (uwielbiam pęczak), kluski śląskie, kopytka lub pyzy drożdżowe i nie wiem co jeszcze :-) .

czwartek, 25 kwietnia 2013

Ciasteczka "Wio, koniku!"




Chodzi, oczywiście, o ciasteczka owsiane. Przecież każdy wie, że konie lubią jeść owies, a od niego pięknie lśni im sierść. Jeśli nie lubisz owsianki na mleku, to przynajmniej od czasu do czasu upiecz ciastka owsiane lub chociaż przemyć niewielką ilość płatków owsianych do innego ciasta zamiast kilku łyżek mąki, a już będzie zdrowsze. Surowe płatki owsiane zawierają sporo cynku, a także molibden, krzem czy kobalt, które to makroelementy powodują, że nasze włosy pięknie się układają i zdrowo lśnią, rzęsy rosną jak łopaty, a oko błyszczy żywym blaskiem.
W ramach urozmaicenia domowych wypieków proponuję przepis na zdrowe i smaczne ciasteczka owsiane, które da się przygotować dość szybko. Są sycące, a jednocześnie nie aż tak bardzo kaloryczne. Mnie nachodzi ochota na coś takiego raz na kilka miesięcy, bo jakoś nie mogę zbyt długo i często jeść pieczywa z ziarnami - po prostu czuję, że więcej nie przełknę i basta. Ale z kolei, kiedy najdzie mnie ochota na ciastka owsiane, słucham swojej intuicji (ona mi mówi, że akurat tego mi potrzeba) i szybciutko je piekę. Zatem - wio, koniku!

Oto przepis na cienkie ciasteczka owsiane (proporcja na 2 blachy) :