poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Wakacje po mojej myśli




Właśnie wróciłam z Egiptu. Cała i zdrowa. Zemsty faraonów nie odnotowałam. Może miałam szczęście, trafiając tam gdzie trafiłam, a może pewna doza doświadczenia uchroniła mnie przed niechcianymi niespodziankami, które mogłyby spaskudzić nawet najlepiej zaplanowane wakacje.
Chętnie podzielę się swymi spostrzeżeniami i "sposobami" - być może kogoś to zainteresuje, zwłaszcza, że sezon wyjazdów do ciepłych krajów potrwa jeszcze 2-3 miesiące.
Nie będzie to ogólny poradnik dla wszystkich, raczej moje osobiste uwagi i doświadczenia zebrane z kilku tego typu wypraw. Wszak, gdy przychodzi co do czego, liczą się właśnie szczegóły.
Dziś napiszę o moim sposobie na wybór oferty last minute, czyli terminu, biura podróży i hotelu (wszak nie ma powodu, by przepłacać rezerwując wyjazd zimą. Lato ma to do siebie, że jest gorąco: topnieją więc lody i ceny  :-) ).
Jak dotąd, całkiem dobrze udawało mi się zdobyć ofertę w dobrej cenie w odpowiadającym mi terminie zaplanowanego urlopu (dobrze jednak, gdy w pracy istnieje możliwość przesunięcia terminu jego rozpoczęcia, by zgrać go z terminem wylotu. Elastyczność szefa jest zatem mile widziana).
Obecnie sporo ofert posiada w pakiecie wyżywienie "all inclusive" (wszystko w cenie. No, prawie wszystko) i jest to najkorzystniejsze rozwiązanie, zwłaszcza dla ducha, o czym później.
Wyżywienie HB, czyli śniadania i obiadokolacje jest wyjściem przyzwoitym, ale znacznie mniej komfortowym, chyba, że... cena oferty jest naprawdę korzystna i, co istotne - wiemy, że hotel położony jest nieopodal lub wręcz w jakiejś miejscowości, gdzie są tubylcy, a więc i sklepy, więc będzie można coś dokupić (zwłaszcza napoje) w ludzkich cenach. Jeśli hotel położony jest w całkiem sporej miejscowości (mnogość sklepów, restauracji), równie dobrym rozwiązaniem będą same śniadania. Wówczas stołujemy się w dowolnie wybranych restauracjach czy knajpkach, zmieniając je jak rękawiczki, w dogodnej dla siebie porze dnia/nocy (kilka lat temu byłam na tej zasadzie w kurorcie Złote Piaski i ta opcja sprawdziła się doskonale).

Wracam jednak do Egiptu. W przypadku tego kraju i okolicy, w której się znalazłam (lotnisko Marsa Alam u brzegu Morza czerwonego na wysokości Luksoru, hotel Elphistone), zaprawdę, zapewniam, że nie ma co się wahać, by wziąć ofertę all inclusive. Sądzę, że każdy hotel tam położony jest oazą życia niezależnie od standardu. To proste - jest hotel, to jest woda, zieleń i warunki do życia. Poza nim jest tylko gorący piach, skały i bezkresne pustkowia (żywej duszy, a co dopiero sklepu). Hotele rozrzucone są wzdłuż wybrzeża w odległości kilku minut drogi (klimatyzowanym autobusem jeżdżącym z prędkością min. 80 km/h), zatem nie ma mowy o spacerkach poza hotelem, chyba, że kawałek plażą na rafę koralową (warto zabrać maskę z rurką i koniecznie specjalne buty do chodzenia w wodzie).

Trawnik przed egipskim hotelem wygląda całkiem przyzwoicie, ale...

... oto trawnik i teren hotelu się kończą. Nie sposób wybrać się na spacer po okolicznych łąkach :-)

No ale jestem jeszcze w kraju, jest czwartkowe popołudnie i nawet przez myśl mi nie przemknęło, że dwie doby później będę na lotnisku. A więc po kolei.
Fakty: mam wolne, więc jestem dyspozycyjna. Kochanie wraca z pracy z sześcioma ofertami, które otrzymał w przygodnie odwiedzonym biurze podróży (planowaliśmy raczej pojechać nad polskie morze, choć, przyznaję, nie kwapiliśmy się do moczenia tyłków w lodowatej wodzie oraz gry w kości lub karty w wynajętym pokoju, by zabić czas niepogody, która kapryśną jest). Wszystkie oferty były tzw. last minute, czyli, że niby przecenione, ale cóś drogie, jak na me oko. Np. pensjonat (dwie gwiazdki) w Grecji z HB, basenikiem wielkości wanny za bagatela... 3.200 za grzywkę. No, ale jedna oferta była jakby przystępniejsza: Egipt, pełne wyżywienie, cena 2,6 z hakiem. Taniej, ale nie byłam kontenta (Kochanie zaś był chętny ponieść wszelkie koszty, co sugerowało rozrzutność), więc przyczepiłam się do braku informacji o organizatorze wycieczki. Wszak punkt, w którym wykupujemy wycieczkę to jedno, a operator to drugie, o niebo ważniejsze. Można się o tym przekonać, gdy nagle splajtuje). Zadzwoniłam więc do biura, o które zahaczył Kochanie. Powołałam się na jego niedawną obecność i zapytałam o nazwę tour operatora. Pani lekko zdziwiona odpowiedziała, że organizator jest wydrukowany w ofercie; ja, że jednak nie. Pani wymieniła nazwę AS (nie będę podawała pełnych nazw, bo ten, jak i żaden z moich dotychczasowych postów nie był sponsorowany przez kogokolwiek. Jak dotąd, pracuję społecznie - żeby to było jasne. Mam więc prawo do subiektywizmu i wyrażania swojego zdania). Ja na to, że nie znam takiego biura. Pani - to jest biuro, które specjalizuje się w wyjazdach do Egiptu i to od kilkunastu lat (no więc skąd miałam je znać, skoro pierwszy raz zamierzałam udać się do tego kraju?). Nie tracąc rezonu (po jawnym akcie swej ignorancji dla znajomości operatora) zakomunikowałam, że byłabym zainteresowana właśnie tą najtańszą ofertą. Dodałam jednak, że jak na wylot za dwie doby, wydaje mi się dość droga (aha, nie przejęłam się wcale, że pozostałe pięć z sześciu otrzymanych ofert były droższe o 600, a nawet 1000 zł. W końcu 2,65 tys./os za dwa tygodnie w czterogwiazdkowym hotelu z pełnym wyżywieniem, przelotami, opłatami lotniskowymi, przejazdem do i z hotelu, opieką rezydenta i ubezpieczeniami, to bardzo dużo pieniędzy. Nie wahałam się tego wyrazić miłej pani, która błyskawicznie wczuła się w moje położenie (znam wartość towaru i nie zamierzam przepłacać tylko dlatego, że się nazywa "last minute"). Jej empatia i świadomość odpowiedzialności (za to co mi proponuje) znacznie wzrosła, gdy zapytałam ją czy była w owym hotelu i/lub co może o nim powiedzieć. Pani powiedziała, że nie, ale słyszała, że jest to porządny hotel. W Egipcie ma 5 gwiazdek, ale operator wycenił go jednak na 4 ("bo wie pani, że w tych krajach są pewne różnice standardów?"). Moje zainteresowanie samoistnie wzrosło, lecz czujność pozostała na miejscu. "To zapytam tak: czy poleca mi pani ten hotel?"
Oswojona i przysposobiona pani tu się zawahała i powiadomiła mnie, że w zakamarkach pamięci ma jeszcze jedną, równie korzystną (cenowo), a może nawet lepszą ofertę (ładniejszy hotel, lepsze jedzenie - a jednak!!), tylko musiałaby poszukać. Z pełną wyrozumiałością zachęciłam ją do odnalezienia tejże oferty: "Ze spokojem, bez stresu. To może niech pani odszuka tę ofertę, a ja zajmę się organizowaniem funduszy (wszak trzeba było zapłacić do godziny 21.00). Jak pani znajdzie, to proszę zadzwonić i wtedy będziemy mogły (wciągnęłam ją do spółki) porównać oferty". Pani chętnie na to przystała, po co się miała stresować tym, że wiszę jej na telefonie (jeszcze coś istotnego dla mnie by przeoczyła) i po co ja miałam tracić czas na wsłuchiwanie się w ciszę? Rozstałyśmy się więc w pełnym zaufaniu do swoich kompetencji (ja - kasa, ona - porządna oferta).
Po kwadransie pani zadzwoniła z mnóstwem krzepiących informacji: znalazła lepszy hotel (mimo, że tylko czterogwiazdkowy), bardzo dobre jedzenie all inclusive, trzy duże baseny, piękny teren, pewniejszy tour operator(!!!) z bardzo dobrymi referencjami i ubezpieczeniem. I to wszystko o 400 zł taniej na osobie. Wylot tym samym samolotem, którym mogłam dolecieć do pierwotnego hotelu. No, proszę! I takę wycieczkę chciałam sobie sprawić :-).
Było około godziny 20.00, gdy zawarliśmy umowę i opłaciliśmy wakacje. Mieliśmy dokładnie dwie doby na spakowanie się i przygotowanie siebie (i domu) na letnią eskapadę.
Zapewniam, czasu było aż nadto, albowiem wyjazdy ad hoc mam już opracowane od lat. Oczywiście, nie jest to tak, że decyduję się na wyjazd ni stąd ni zowąd, w trakcie życiowej zawieruchy, gdzie moja obecność jest niezbędna, a jakieś sprawy wymagają doglądania lub ukończenia. Wyjazd last minute w moim wykonaniu jest pozorny - tu chodzi tylko o cenę i warunki oferty. Ja jestem przygotowana zawczasu: kończę zaczęte sprawy i nie zaczynam nowych, zakupy robię tylko na bieżąco, żeby nie zostały psujące się zapasy, piorę również na bieżąco odkładając na bok te rzeczy, które na pewno muszę zabrać na wyjazd, aby były w pełnej gotowości. Listę co zabrać na dwutygodniowe wakacje w tropiki odkurzam, przeglądam i trzymam w pogotowiu (mózgownica jakoś to rejestruje i od niechcenia koduje gdzie co jest i co jeszcze mogłoby się przydać, albo co trzeba zrobić). No i przede wszystkim nastawiam się psychicznie na wyjazd wykazując sporą dozę otwartości na kierunek wakacyjnego wypoczynku.

Do popisu ekwilibrystyczno - logistycznego zaliczam wylot do Bułgarii parę lat temu (jeszcze przed kryzysem, gdy w samolotach oferowano wikt w cenie biletu). Było to tak:
Byliśmy z Kochaniem przygotowani psychicznie i częściowo fizycznie (poprane rzeczy, lista w zasięgu ręki) na wyjazd w nieznane i to po raz pierwszy bez dzieci, które sądząc po wzroście, można było zostawić samopas pod telefoniczną kontrolą dziadków). Jest przedpołudnie. Kochanie w pracy (osiągalny przez telefon), ja w domu przy komputerze i telefonie. Skontaktowałam się z jednym z biur podrózy (teraz już nie pamiętam dlaczego akurat z tym, mógł to być strzał na chybił trafił. Tak już mam - wierzę w przeznaczenie. Robię to bardzo świadomie: wizualizuję swoją potrzebę i dziękuję za pomyślną realizację. A potem się dzieje). Wyartykułowałam swoje oczekiwania (kiedy indziej bywało, że udawałam się do jakiegoś biura z kartką, na której wypisałam swoje oczekiwania i bezwzględne warunki, jakie musi spełnić oferta oraz numerem telefonu do mnie. Pracownica biura miała tę kartkę pod ręką i gdy znalazła coś ciekawego, sprawdzała punkt po punkcie czy wszystko się zgadza i dopiero dzwoniła do mnie). Zwykle, a więc i tym razem chciałam by:
- wylot był z mojego miasta   (koniecznie)
- na terenie hotelu ma być duży basen ze słodką wodą (koniecznie)
- posiłki w zależności od ceny oferty oraz odległości hotelu od cywilizacji - sensowna dowolność
- kraj: obojętny ze wskazaniem na te, w których jeszcze nie byłam lub ze wskazaniem na te, których nie chcę już wizytować 
- przybliżony termin wylotu (przedział od zaraz do 2-3 tygodni)
- długość pobytu (najczęściej dwa tygodnie, ale podawałam np. 9-15 dni, bo a nuż)
- przybliżona cena (a raczej górna granica), która mnie interesuje.

No więc pani odnotowała sobie moje wymagania (przecież niezbyt wygórowane, jak sądzę) i zaczęła szukać. Znalazła kilka ofert, ale albo kraj, albo cena czy inne warunki (np. mały basen) dyskwalifikowały je w moich oczach. To może Bułgaria, hotel ze śniadaniem w Złotych Piaskach? Cena naprawdę przyzwoita, duży basen jest, kurort i w ogóle, tylko, że... wylot jest dzisiaj wieczorem o godzinie 20.30. I co, myślicie, że nie daliśmy rady?
Spokojnie  :-) 
Kochanie został zaalarmowany, że czas szykować się do odlotu (ofertę zaklepałam do godziny 15.00, kiedy miałam przyjechać  z pieniędzmi), więc zwolnił się z pracy ok. godz. 12.30. W drodze do domu pojechał po zakupy, by zaopatrzyć pozostającą w domu czeredę w produkty żywnościowe pochłaniane w ilościach hurtowych (pozostało jej tylko zaopatrywanie się w pieczywo i drobiazgi). W tym czasie ja zrobiłam szybki przegląd listy rzeczy na wyjazd i zaczęłam układać je w stosy na jednym miejscu. Następnie, po rozpakowaniu zakupów pojechaliśmy wypłacić pieniądze, następnie do biura podróży. Po powrocie dokończyliśmy pakowanie, ogarnęliśmy mieszkanie, wyedukowałam potomstwo w kwestii obsługi pralki automatycznej itp., no i stawiliśmy się na lotnisku godzinę przed wylotem (zawsze każą dwie, ale tylko stalibyśmy w dłuższej kolejce, więc po co? Poza tym często się zdarzają spóźnienia samolotów). Późnym wieczorem dotarliśmy do pięknego hotelu, rezydentka, która eskortowała nas do recepcji miała skądś informację, że dopiero tego dnia, naprawdę na ostatnią chwilę wykupiliśmy ofertę. Potwierdziłam dodając, że w dodatku jest to nasz pierwszy wyjazd bez dzieci, właściwie podróż poślubna, bo nigdy na niej nie byliśmy, ale teraz wreszcie możemy ją zrealizować.
Dostaliśmy klucz, poszliśmy do pokoju i okazało się, że dostaliśmy apartament (oznaczony jako S). Rzeczywiście, był super, znacznie większy i lepiej urządzony niż pozostałe pokoje, usytuowany kameralnie w cichszej części hotelu.
Później okazało się, że młodziutka recepcjonistka była pół Polką i doskonale zrozumiała, co mówiłam do rezydentki.
I jak tu nie wierzyć w szczęśliwe okoliczności losu? Czego i Wam życzę.

A, byłabym zapomniała wyjaśnić dlaczego all inclusive jest istotniejsze dla ducha niż ciała.
Sama świadomość, że można jeść i pić ile się chce powoduje, że po pierwszych kilku dniach szaleństwa (obżerania się - no bo tyle tego i nie spróbować?), szybko dochodzimy do wniosku, że to nie ma sensu (tzn. chodzenie z pełnym brzuchem na następny posiłek) i samoistnie regulujemy swój apetyt. Natomiast w wyżywieniu HB, czyli śniadania i obiadokolacje różnica czasu między posiłkami jest na tyle duża, że mocno głodniejemy. Do tego dochodzi stres związany z tymi ograniczeniami, który zaślepia. Jemy za dużo (na zapas), wynosimy i chomikujemy jedzenie, wręcz stale na nie polujemy i o nim myślimy. Zwykle jedzenie w opcji HB jest mniej urozmaicone, a wiadomo - nuda męczy. Jest też problem z napojami - zwykle nie przysługują one, ani między posiłkami, ani w czasie obiadokolacji (trzeba dokupić). Przynajmniej ja mam takie wspomnienia sprzed lat, gdy wyjeżdżaliśmy z dziećmi, a opcja "all inclusive" była strasznie droga i nieczęsta.

Jeśli wena mnie nie opuści, napiszę jeszcze o innych doświadczeniach z tego typu wojaży.

PS.
Podczas mojej nieobecności napisaliście całkiem sporo miłych komentarzy. Podbudowało mnie zwłaszcza to, że nie wszystkie dotyczyły postów kulinarnych. Mimo, że dzielę się z Wami przepisami, ten blog naprawdę nie ma zacięcia kulinarnego. Jedzenie, smaczne jedzenie (no bo po co niesmaczne, skoro i tak trzeba stanąć przy garach?) postrzegam jako część większej całości jaką jest codzienność. Inspirująca codzienność.
Przyznaję też, że rosnąca popularność bloga, zwłaszcza w części kulinarnej, ostatnio przyprawiła mnie o jakąś niemoc. Przez długi czas odczuwałam paraliżującą presję, z której trudno było mi się otrząsnąć. Czy i jak się z tym uporałam? Zobaczycie.
Zainteresowanych moją dalszą działalnością na tym blogu, zachęcam do udzielenia mi wsparcia. Nie, żebym nie miała o czym pisać. Na tyle mnie znacie. Sama widzę, że pióro mam nieciężkie. Ale nie zaganiajcie mnie tylko do garów!
Chyba jest mi potrzebny Wasz odzew. Komentujcie, inspirujcie mnie.  Pozdrawiam
173.905


all inclusive, hotel Elphistone, hotel w Egipcie,  Marsa Alam lotnisko, wybrać ofertę last minute, oferty last minute


5 komentarzy:

  1. Post bardzo na czasie :) W tym roku takich wakacji pewnie już nie uda mi się zorganizować, ale już kilka tygodni temu zainspirowała mnie szefowa, która była na Majorce. Nie miałam pojęcia, że za - w sumie - niewielkie pieniądze można mieć takie wakacje... Zazdroszczę... A jak się to ma w kwestii językowej? Bo tego chyba najbardziej się obawiam...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wystarczyło parę angielskich słówek, mowa ciała i uśmiech - żaden problem, naprawdę!
      Może jeszcze zdążysz? W tych ciepłych krajach upalne lato trwa nawet do połowy października. Warto wyjechać pod koniec lata, bo ceny jeszcze niższe, za to lato przedłużone.
      Pozdrawiam i dziękuję za komentarz :-)

      Usuń
  2. A polskie morze też atrakcyjne od 3 tygodni :) bo upał.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie! To ja musiałam wyjechać do Egiptu, żebyście mieli pogodę nad Bałtykiem. I pomyśleć, jakby lało, gdybym się tam wybrała :-P

      Usuń
  3. Anika ja miałam więcej szczęścia bo jeżdziłam nad to nieszczęsne acz piękne morze bałtyckie w latach 70-80 :D pogoda była jeszcze wtedy stabilna nie to co teraz.Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń