Taaak, no to pięknie! - podsumowałam sytuację tuż po wyjęciu z lodówki piersi kurczaka przeznaczonej na obiad tamtego dnia. Oto trafiła mi się jedna z niewielu okazji, by ugotować obiad tylko dla siebie: co chcę i w dogodnym momencie. Oczywiście, zajęta ciekawszymi sprawami, przeciągałam przystąpienie do pichcenia w nieskończoność. Ale w końcu stało się - grelina, której nagłego pojawienia się, jak zwykle, w takich okolicznościach nie przewidziałam na czas - gdyby wchodziła drzwiami, zrobiłaby to z takim impetem, że aż tynk by poleciał, przyprawiając mnie o stan przedzawałowy, dopadła mnie znienacka, niepostrzeżenie i... nieproszona. Szczerząc kły i śliniąc się, w dodatku nacierała z coraz większą mocą.
Rzuciłam się w popłochu do kuchni z usilnym zamysłem, że wytrzymam (nie będę niczego podjadać) do czasu aż "raz-dwa" ugotuję to co sobie zaplanowałam: pierś kurczaka z warzywami na patelnię (pół paczki ostało się w zamrażalniku - upatrzyłam je sobie zawczasu) z ryżem i chińską przyprawą.
Strome schody, żeby nie powiedzieć przepaść, zaczęły się jednak natychmiast. Oto uświadomiłam sobie z niezwykłą jasnością i niemałą goryczą porażki, że zanim zawrze woda, a potem przez jakiś kwadrans ugotuje się torebka ryżu, będzie już (dla mnie) za późno, czyli sczeznę gotowa zjeść
własne kapcie. Do tego, gdy przetrząsnęłam zasobnik z przyprawami, okazało się, że przyprawa do potraw chińskich (jakakolwiek!) wymeldowała się już jakiś czas temu, co przeoczyłam. O wyjściu do sklepu nie było już mowy. Grelina warczała groźnie. Zatem pozostała mi tylko opcja: czym chata bogata...