Z wielu bajek, które czytałam dzieciom, o, dziwo, najbardziej utkwiła mi w pamięci opowieść o wiewiórkach. Kiedy przez całe lato i jesień wszystkie zajmowały się robieniem zapasów, jedna z nich wylegiwała się na gałęzi drzewa przyglądając wszystkiemu dookoła. Czas mijał, a ona nie zgromadziła niczego. Pozostałe, pracowite wiewiórki były tym postępowaniem raczej zniesmaczone, ale zajęte swoimi sprawami (przygotowaniami do zimy), niespecjalnie zwracały uwagę na tę jedną, leniwą. No, pomyślałam, nieróbstwo zostanie przykładnie ukarane, a leniwa (zła) wiewiórka gorzko pożałuje, że nie zgromadziła zapasów. Ciekawe jak wybrnie z tej sytuacji zimą, jak odpokutuje nieróbstwo i czy pozostałe wiewiórki ją wspomogą - zastanawiałam się czytając na głos - no bo przecież bajki dla dzieci powinny dobrze się kończyć, prawda?
Jednak opowieść o leniwej wiewiórce potoczyła się w zupełnie niespodziewanym kierunku.
Oto nadeszły długie zimowe wieczory i noce, podczas których wiewiórki trzęsły się z zimna, a czas bardzo im się dłużył. Wiele by dały, żeby znów było ciepło i zielono.
I wtedy ta wiewiórka - odmieniec zaczęła snuć opowieść o tym, co widziała przez całe lato: o zielonych drzewach i kolorowych kwiatach, o śpiewie ptaków, o zapachach lasu, o ciepłych promieniach słońca, o szumie drzew i traw, o dojrzewających owocach i kolorowych liściach pięknie opadających jesienią. Snuła opowieści o wszystkim tym, na co pozostałe wiewiórki w ogóle nie zwracały wówczas uwagi, a teraz wszystko co przypominało im o ciepłym lecie, stało ich najlepszą strawą, jakiej najbardziej łaknęły. "Leniwa" wiewiórka tak pięknie opowiadała o wszystkim, malując obrazy lata, że wiewiórkom zrobiło się ciepło i bardzo przyjemnie. Tak tę bajkę zapamiętałam i nie sądzę, by kończyła się jakimś morałem.
Każdy z nas jest inny, choć pozornie podobny do drugiego. I nie dorastamy do tego w pewnym wieku, tylko jesteśmy tacy od samego początku, a upływający czas i zdobyte doświadczenia kształtują nasze charaktery, upodobania, mniej lub bardziej temperują nasze cechy, uczą jak radzić sobie w życiu i co stanie się dla nas ważne. Wielu z nas, jak te pracowite wiewiórki czy mrówki stara się jak najlepiej zabezpieczyć byt swój i/lub rodziny, być zaradnym i praktycznym, oszczędnym i zapobiegliwym. I chwała im za to. Ale jak dobrze, że są wśród nas tacy, którzy patrzą inaczej i widzą coś innego, czego reszta nie dostrzega. Tacy, którzy mają odwagę mieć własną wizję i priorytety odbiegające od utartych standardów. Czasem właśnie to, co mają do zaoferowania jest tym czego akurat potrzebujemy najbardziej.
Myślę, że o to w tej opowieści chodziło. To taka bajka, którą można przeczytać w każdym wieku.
Są jednak "bajki", które jeśli już, to powinny być czytane dopiero w takim okresie życia, kiedy ma się już jako tako ukształtowaną osobowość (oraz pewien dystans i wiedzę o sobie), na tyle silną by nie zwichnął jej byle bestseler dla dzieci czy młodzieży polecany przez dorosłych. Mnie akurat więcej szkody (kompleksów?) niż pożytku przyniosła lektura powieści o pewnej rudowłosej, niezwykle pyskatej, dumnej (pysznej, pamiętliwej?) dziewczynce. Kiedy w wieku dorosłym przeczytałam tę powieść powtórnie, uderzyło mnie jej wręcz irytujące kwieciste gadulstwo, sztuczność postaci, w której młodociane usta autorka wcisnęła kwestie absolutnie nienaturalne dla nastolatki. Szkoda tylko, że przez długi czas sądziłam, że to tylko ja odbiegam od normy, że jestem tak strasznie przeciętna, niezdolna i nieciekawa. Czasem myślę, że może to dobrze, iż czytanie książek pomału wychodzi z użycia.
Ale za to "Dzieci z Bullerbyn" każdy powinien przeczytać! Wiecie co najbardziej (oprócz narracji, oczywiście) utkwiło mi w pamięci? Historia o tym jak dzieci miały coś kupić w sklepie. Doprawdy nie pamiętam szczegółów, lecz wcale nie o to chodzi. Chyba zostały poproszone żeby w drodze powrotnej ze szkoły kupić coś dziadkowi i może jeszcze komuś ze swojej maleńkiej wioski. Z jakiegoś powodu zapomniały, że mają coś konkretnego do kupienia i będąc w drodze do domu, kolejno przypominały sobie co to takiego było. Wracały więc do sklepu, ale powtórzyło się to ze 3-4 razy. I za każdym razem sprzedawca częstował je jakimiś smakowitymi cukierkami, zdaje się raczkami. Może to też nie do końca była prawda, ale jakie to było miłe. Ta powieść dała mi kiedyś wiarę, że dzieci też są godne uwagi i szacunku - takie jakie są, niezależnie ile mają lat.
A tak ogólnie, to jestem za czytaniem dzieciom książek już od pierwszych dni życia, przemawianiem do nich, przytulaniem i dotykiem (masażem?), dostarczaniem im wrażeń, które je rozwiną. Byle bez przesady i na miarę ICH możliwości. I koniecznie, by miały czas na rozejrzenie się wokół. Nawet jeśli powinny robić "zimowe zapasy".
Ojej, ale czemuż to Ania z Zielonego Wzgórza zrobiła takie spustoszenie w Twoim nastoletnim umyśle? ;)
OdpowiedzUsuńWg mnie ta postać wcale nie jest taka sztuczna, są dzieci, które tak się wysławiają. I jest to raczej zabawne ;) Zresztą, wraz z następnymi częściami tej powieści, Ania wyrasta z tego i sama się z siebie śmieje.
I nie to, że chcę Cie przekonywać. Po prostu zadziwiające jest to, jak róże osoby mogą odebrać tę samą książkę :)
Nie spustoszyła mnie, ale też niewiele mi dała w sensie wzorca, z czego zdałam sobie sprawę dużo później :-). Ot, takie przygody dorastającej pannicy.
UsuńTeż uwielbiam wspomnianą opowieść o zakupach z "Dzieci z Bullerbyn"! Śmieję się przy niej do łez, szczególnie gdy dziewczynki wracają już i śpiewają piosenkę ze słowami o podsuszanej kiełbasie i przypomina im się, że właśnie taką miały kupić, więc cofają się kolejny raz, a potem idą do domu coraz bardziej przerażone, aby im się znów coś nie przypomniało i aby znów nie musiały się cofać :-)
OdpowiedzUsuńSuper, widzę, że pamiętasz tę książkę lepiej niż ja (tak się złożyło, że mogłam przeczytać ją tylko raz w wieku ok. 9 lat). Prawda, że cudna? Pozdrawiam
Usuń